Przeniesienie

Archiwum bloga znajduje się pod adresem: http://dzialkrytyczny.blog.onet.pl/

niedziela, 3 maja 2020

Tajemnice śmierci


    W „Czarodziejskiej górze” T. Manna spotykamy pewną niezwykłą postać, „postać wielkiego formatu” – jak mówi Castorp. Jest to Holender z kolonii – Mynheer Pepperkorn, sypiący swymi „Skończone” i „Wspaniale”, lecz poza tym niepotrafiący powiedzieć nic konkretnego. Logicznie i klarownie wyraża się tylko na temat miłości i środków trujących, przy pomocy których popełni zresztą samobójstwo. Jedną z pierwszych tyrad Holendra Mann tak komentuje: „Ostatecznie nic nie powiedział, ale głowę miał tak niepospolitą, mimikę i gestykulację tak stanowczą, przejmującą i pełną wyrazu, że wszystkim z nawet nasłuchującemu Hansowi Castorpowi wydawało się, iż słyszą coś niezmiernie ważnego, lub też, jeśli nawet uświadamiali sobie brak rzeczowego, skończonego oświadczenia, nie czuli się jednak zawiedzeni.”
    Władczy Pepperkorn przewodzi więc niewielkiej grupce, w której skład wchodzi Castorp, urządzając od czasu do czasu wieczorne spotkania z wykwintnym jedzeniem i alkoholem oraz wycieczki. Jedna z takich wycieczek odbywa się do wodospadu w malowniczej dolinie Flüela. Obecni są tam Settembrini i Naphta – dwaj intelektualni szermierze walczący o duchowe przewodnictwo nad młodym Castorpem. Gdy całe towarzystwo dociera do wodospadu, okazuje się, że huk spadających wód uniemożliwia konwersację. Na migi więc trzeba rozstrzygnąć sprawę zaplanowanego podwieczorku. Rzecz jasna, kulturalne towarzystwo proponuje „usunięcie się z kręgu hałasu, aby nie spożywać darów bożych jak głuchoniemi.” Pepperkorn jest temu przeciwny. Ponieważ decyzje tej „potężnej osobowości” są niepodważalne, jeść muszą w milczeniu. Ale Pepperkorn nagle zaczyna mówić, nie zważając na to, że nikt go nie słyszy. Przemawia dość długo, potęgując zakłopotanie „słuchaczy”, którym pozostają tylko „sugestywne i wytworne gesty zmuszające do uwagi”. W pewnym momencie wstaje nawet z miejsca. Można było tylko po ruchach warg rozpoznać jego zwykłe „Skończone” i „Wspaniale”. Gdy kończy, wychyla kieliszek, kończąc swój niezrozumiały toast. Wszyscy odjeżdżają. Mann nie przytacza już żadnych słów Holendra. W nocy zaś Peeperkorn popełnia samobójstwo.
    Co powiedział przed śmiercią? Jakie były jego ostatnie słowa? Czy również niezrozumiałe i nielogiczne, a tylko „wielkiego formatu”? Czy wyjawił coś istotnego?

    Przypomina mi się scena z „Andrieja Rublowa” Tarkowskiego: tatarski najazd na miejscowość, w której pracuje tytułowy bohater – czternastowieczny malarz ikon. Zawieszona ponad cerkwią kamera rejestruje to wydarzenie w sposób bardzo zdystansowany, ogólny. Nagle widzimy jasnowłosego młodzieńca, pomocnika Rublowa. Zbiega on ku rzece i oglądając się raz po raz za siebie, przeprawia się przez bród na drugi jej brzeg, by tam móc ukryć się w lesie. Kamera nie towarzyszy jednak uciekinierowi, następne bowiem ujęcie ukazuje znieruchomiałego Tatara, który powoli, odwracając się w prawo, naciąga swój łuk i wypuszcza strzałę. Nie wiemy do kogo strzela (amerykański plan uniemożliwia pełne rozeznanie w tej sytuacji), przynajmniej nie jesteśmy tego pewni. Różnice w rytmie tych dwóch ujęć (gwałtowna scena ucieczki w popłochu i powolna, wręcz statyczna scena z Tatarem) powodują, że widz odczuwa w tym momencie niepewność.
    Tarkowski świadomie prowadzi narrację w taki sposób, by budzić w widzu niepewność i wątpliwości. Kolejne ujęcie utrzymuje nas w tym stanie, a nawet go pogłębia. Ukazuje ono ponownie pomocnika Rublowa. Tak szybki powrót do niego każe powiązać obraz Tatara z jego ucieczką, lecz Tarkowski nie pokazuje tego wprost. Blondyn filmowany jest od przodu w momencie, kiedy gwałtownie zwalnia kroku. Domyślamy się, że przyczyną tej zmiany, może być strzała, która go dosięgła – nie widać jej jednak, przynajmniej nie od razu. Gdy zrobi krok, faktycznie dostrzeżemy ją w jego plecach. W tle nie widać jednak łucznika, choć instynktownie go tam szukamy – co zresztą Tarkowski umożliwia, posługując się planem pełnym.
    To dopiero jednak początek gry Tarkowskiego z widzem. Ta trzymająca w napięciu scena, pełna narracyjnych niejasności, wzmaga dyskomfort widza, a ten nie potrafi długo wytrzymać bez jednoznaczności. Włącza się więc w tworzenie filmowych sensów – poniekąd na tym polega jego rola – z czego Tarkowski doskonale zdaje sobie sprawę, wykorzystując to w dalszej części tegoż ujęcia.
    Jak już powiedziałem, uciekinier zwolnił gwałtownie kroku. Jego rozwarte ręce zastygają w pół drogi do znieruchomiałej twarzy, ściętej bardziej zaskoczeniem niż bólem. Ciało, jakby zgodnie z ich gestem, podane lekko ku przodowi, tężeje. Powoli i sztywno kroczy ciężkimi i jakby pozostającymi z tyłu nogami. Tutaj już mamy pewność – to ostatnie jego kroki, za chwilę runie i skona. Dana nam będzie nawet szansa wyobrażenia sobie sposobu, w jaki to nastąpi, bo oto na jego drodze stoi drzewo. Za chwilę – wyobrażamy sobie – w ostatnim, rozpaczliwym geście, kurczowo wesprze się na nim i zsunie się po jego korze na ziemię. Jest już tuż tuż, wyciągnięta  ręka zbliża się do niego i … mija je. Pomocnik Andrieja Rublowa przechodzi obok, robi jeszcze parę kroków i pada twarzą w rzekę.
    Zwiódł nas sposób kadrowania. Kąt, pod jakim została ustawiona kamera, spowodował zatarcie trójwymiarowości przestrzeni, nie byliśmy w stanie, chociaż chcieliśmy, przewidzieć ostatnich kroków uciekiniera. Właśnie na tym „chceniu”, na grze z widzem, oparł Tarkowski konstrukcję i znaczenie tej sceny. Osiągnął nią bowiem to, że widz prowadzony niejednoznacznościami, przejął jak gdyby odpowiedzialność za opowiadaną przez reżysera historię i srogo się na tym zawiódł, nie potrafiąc przewidzieć jej rozwiązania. Tarkowski tym samym powiedział jakby widzowi: „Co ty wiesz o śmierci? Nic. A to, co wydaje ci się, że wiesz, niekoniecznie jest prawdą.” To pytanie jest z rzędu tych najbardziej uniwersalnych, ale reżyser osiągnął nim bardziej praktyczny cel – otwarł sobie drogę do następnej sceny, która bez tej poprzedzającej ją, mogłaby się wydać zbyt daleko idącą licencją poetycką. Mowa o rozmowie Rublowa z nieżyjącym mistrzem ikon Teofanem Grekiem, która rozegra się w splądrowanej cerkwi.



Wracając do „Czarodziejskiej góry”, wspomnieć trzeba o jeszcze jednej niezwykle istotnej rzeczy. Mann we Wstępie do Czarodziejskiej góry dla studentów Uniwersytetu Princeton wyraził „bardzo aroganckie żądanie, a mianowicie, że należy ją czytać dwa razy.” Powodem był pewien formalny środek kompozycyjny zastosowany przez Manna – leitmotiv, który „interpretuje symboliczne aluzje tekstu, sięgające nie tylko wstecz, ale i naprzód.”
I oto po wspomnianym pierwszym komentarzu Manna odnośnie stylu mówienia Pepperkorna, czytamy dalej: „Ciekawe jest, jakie wrażenie odniósłby w tym wypadku człowiek głuchy. Martwiłby się może, bo wnioskując z wyrazu, fałszywie oceniłby to, co zostało wyrażone, i sądziłby, że został poszkodowany i że z powodu swego kalectwa jest duchowo pokrzywdzony.”
Czy wszyscy obecni przy wodospadzie powinni czuć się duchowo pokrzywdzeni? Takie odnosi się wrażenie, mimo że znają przecież sposób wyrażania się Holendra. Bardziej świadomy jest chyba tylko Castorp – wie, z jaką jasnością Pepperkorn wyrażał się na temat miłości czy roślin trujących. Dlaczegóż nie miałby teraz – w sytuacji dla siebie granicznej – wyrażać się jasno i logicznie, dlaczegóż nie miałby przekazać słuchającym go czegoś ważnego i uniwersalnego? Więc co? Śmierć jako wielka iluminacja? A może marność komunikacji międzyludzkiej, ubóstwo środków (nie tylko językowych) – co rzuca przecież odpowiednie światło na Settembriniego i Naphtę – dwie wielkie gaduły, jak określił ich Pepperkorn. A może brak konkretnych rozwiązań i wszechogarniająca tajemnica niejasności? Mnie wszystko jedno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz