Pracujemy bez ustanku nad tym,
aby upiększyć i zachować nasze istnienie urojone,
a zaniedbujemy prawdziwe.
Blaise Pascal, Myśli, 145
„Dzieje grzechu” to historia upadku Ewy Pobratyńskiej pod wpływem miłości do żonatego Łukasza Niepołomskiego. Niewinna z początku dziewczyna zostaje najpierw morderczynią własnego dziecka, by w końcu zamordować, pośrednio z chęci zagarnięcia jego majątku, swego adoratora – hrabiego Szczerbica. Rehabilituje się jednak na koniec powieści, gdy w podobnych okolicznościach decyduje się ocalić Niepołomskiego.
Wedle purytańskich norm XIX wieku już sama namiętność do żonatego mężczyzny jest znakiem niechybnego upadku. Oto Ewa idzie na dworzec, by zobaczyć z ukrycia Niepołomskiego, który ucieka przed miłością do niej. „Postanowiła nie ukazać się Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako zgodziły się na to, żeby go z dala ujrzała.” Rzeczywiście, Żeromski planował powieść „dydaktyczną” – umoralniającą. W wydaniu w odcinkach, które ukazywały się w „Nowej Gazecie” umieścił motto: „Ktokolwiek jest winowajcą straszliwych grzechów ludzkości – trzeba dźwigać się z brudu!... Niech to czynią mężczyźni i kobiety!...” Rzeczywiście, każe zbrodniarce uratować życie kochanka, o którym niby to zapomniała, rehabilitując ją w ten sposób. Ale to motto więcej się nie pojawi w autoryzowanych wydaniach. Nie ma go nawet w autografie. W powieści chodzi bowiem o coś więcej.
Grzech, o jakim pisze Żeromski w powieści, jest rozumiany jako grzech przeciw normom społeczeństwa, grzech według uczynków (seks przedmałżeński, panna w ciąży, seks jako tabu itp.), taki grzech okrywa hańbą i powoduje społeczny ostracyzm. Strach przed hańbą, chęć uniknięcia ostracyzmu, może popchnąć do zbrodni, do prawdziwego grzechu. Grzech Ewy, a więc zakochanie się w żonatym mężczyźnie, nie jest w jej sumieniu grzechem („Kocham mój grzech w sercu leżący i nienawidzę wszystkiego, co mię odeń odwodzi.” Kocha „wrzask namiętności skupionych w jedno”). To świadomość podpowiada jej, że to co robi, jest grzechem, normy społeczne zmuszają ją do myślenia o swoim czynie w takich kategoriach. Jej świadomość jest zatruta przez moralność społeczną, która ułożyła sobie kodeks etyczny wyprowadzając wartości od uczynków.
„Dzieje grzechu.” Jakiego grzechu są więc to dzieje? Gdzie się zaczyna grzech, o którym opowiada powieść? Akcja zaczyna się przecież powrotem z kościoła, ze spowiedzi. Grzech został już popełniony, skoro miała miejsce spowiedź. Co to za grzech? Powieść zaczyna się tymi słowami. „W czasie powrotu [z kościoła – o tym dowiemy się później] do domu Ewa miała oczy spuszczone. Wszystkimi siłami starała się nie patrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziała przecie, że każdy przechodzący mężczyzna…” A więc namiętność, a więc nieczyste myśli – od początku zdefiniowane jako grzech. Ewa wszystko to już zna. Z taką świadomością wchodzi w powieściowy świat.
Ale czy grzech przedakcji jest grzechem powieściowych dziejów?
Ewa widzi „czarny śnieg, przywalony nawozem, odpadkami, prochem śmieci, górami niedopałków. Ciemność mogiły… Lecz już tam trawa zielona puściła pędy.” Otacza ją zło i dobro. Trzeba je umieć dostrzec. Pośród prochu i czarni dostrzec świeżą zieleń. Więcej nawet: pośród odpadków i niedopałków, owoców społecznych niechęci, społecznego wyrokowania o wartościach. Bohaterka doskonale sobie zdaje z tego sprawę. Dlatego, gdy spotka żebraka („twarz potężna, wzgardliwa, oko głęboko nienawidzące”), będzie wiedziała, że jest on ofiarą społeczeństwa, że to społeczeństwo zepchnęło go w nędzę, a być może nawet w grzech. Poczuje nienawiść do tego społeczeństwa i przyjdzie jej do głowy następujące pytanie: „Czemu ten człowiek nie zabija, lecz jęczy; czemu nie lży, lecz błaga?”
Jej nienawiść będzie jednak miała ten specyficzny charakter, który łączy w sobie nienawiść do struktur i norm społecznych z miłością do nieszczęśliwego człowieka. Pomyśli więc: „Gdybyż można było odkupić wszystek nieszczęśliwy świat.” I tu zaczyna się jej grzech. Jest nim chęć bycia Chrystusem, przyczynienia się do zbawienia człowieka i świata oraz zbyt mocne odróżnianie dobra od zła. Odróżnianie według ustaleń społecznych! Oto preludium tragedii. Kiedy w końcu da się porwać miłości, kiedy zajdzie w ciążę jako panna, zostanie skazana. W swojej własnej świadomości. Gdyby była wolna od tej świadomości (że ciąża panny czy miłość do żonatego jest zła), nie posunęłaby się do zbrodni, do zamordowania dziecka. Jej życie by się skomplikowało, ale nie musiałoby się stać dramatem. Urodziłaby dziecko, matka (gdyby również nie została zatruta przez moralność uczynków) nie wyrzuciłaby jej z domu. Ewa widzi tę niesprawiedliwość, widzi tę pułapkę, jaką na duszę ludzką wypełnioną miłością zastawia społeczeństwo, ale nie potrafi się od tej świadomości jasno określonego grzechu uwolnić. Jej pojmowanie dobra i zła jest raz na zawsze określone. Chciałaby pomóc żebrakowi, ale jakże pomóc, „jakże można dawać jałmużnę, brud ręki swej”. A przecież jałmużna (eleemosyne) to najpierwotniejsze pojęcie chrześcijańskie zasadzające się na służeniu tym, którzy nie mogą żyć z własnej pracy, na pomocy słabszym, na wspieraniu grzeszników, na odwiedzaniu więźniów, na opiece nad słabszymi – stąd tyle miejsca Żeromski poświęca w swojej powieści tematom społecznym, przede wszystkim uspołecznianiu chłopów, robienia z nich pełnoprawnych członków społeczeństwa – stąd Jaśniach, stąd Bodzanta ze swoją utopią komuny chłopskiej.
A więc Ewa zbyt mocno rozróżnia. „Dawna, cudna i głupia myśl-pokuszenie: doskonałość duszy, czystość serca… jest to także egoizm. Jakże tu iść w swej czystości wśród grzechów straszliwych świata? Chrześcijanin powinien przecie zbawić ludzkość, gdyż inaczej…”
Właśnie, co „inaczej…”? Chrześcijanin powinien… W gruncie rzeczy Żeromski przewartościowuje moralność katolicką, domaga się wykonania tych daleko idących kroków, które świat postawi dopiero za pół wieku, kiedy dojdzie do rewolucji seksualnej, kiedy świat przestanie (przynajmniej w teorii) definiować człowieka na podstawie uczynków, kiedy moralność przestanie być pozą społeczną.
*
„Wiatr gwałtowny zawiał zza drzwi obłupanych ze starej, wiecznie rozwartej i, niestety, wiecznie cuchnącej, „chorej” sieni. Chłodnym tchnieniem ogarnął nogi aż do kolan, wcisnął się pod suknie… Zaśmiała się wbrew woli, wewnętrznie i ustami, ujrzawszy swe śliczne, kochane, połyskliwe buciki na wysokich obcasach, i zakrzyknęła na bezczelny wiatr bez wydania głosu: – ach, ty!”
Powyższa scena to cała prawda o niej. Kwintesencja jej grzechu w rozumieniu społeczeństwa. To chęć strojenia się, imponowaniu światu, eksponowania swego piękna, chęć podobania się, radość życia, pewna gotowość do frywolności i kokieterii. I to ma być ten straszny grzech? Ten grzech, który zepchnie ją na dno? Ale wszystko to stonowane, wszystko to w duchu, bez wydania głosu, wewnętrznie. Bo świat patrzy. Wiatr podwiewa jej suknie, ale ona nie może sobie pozwolić na gest otwartości, jakim epatowała świat Marylin Monroe. Tutaj taka postawa stałaby się kamieniem obrazy, pociągnęłaby za sobą wyrok.
Kiedy studiuje bilety wizytowe lokatorów, jej wzrok napotyka nazwisko Horsta, rozpustnika, który ją adoruje, i którego adoracja jej się podoba. Odrzuca jednak tę myśl i próbuje myśleć o czym innym. „Była to jednak obłuda, a przynajmniej na pół świadoma troskliwość. Ewa usiłowała nią zatrzeć (w interesie czystości duszy) obrazy i myśli, które ją tłumem obległy, skoro tylko rzuciła okiem na napis: - Adolf Horst.” W takim wydaniu moralność to nic innego jak siłą tłumione instynkty życia. A tłumić ich się nie da. Żeromski obrazuje to fantastyczną sceną, w której Ewa robi mocne postanowienie poprawy, wykrzykując w duchu: „Won! – pantofle. Halka. Won!” I wówczas w jej świadomości, nie wiadomo nawet jak, pojawia się inne WON, a mianowicie księżniczka Vaughan (wymawia się w o n) – prześliczne, błękitne oczy, sploty włosów, obnażona szyja itd. ze wspaniałej miniatury. I dopiero gdy jej myśli z lubością zanurzą się w marzeniu o bycia jak księżniczka Vaughan, gdy zacznie się do niej porównywać, zorientuje się o czym myśli i znów ujarzmi marzenia, znów stłumi w sobie odruchy życia. Znów zaciąży nad nią bagaż pokoleń – tradycji i zwyczajów.
A rodzice Ewy? Ojciec codziennie wychodzi z Horstem do kawiarni, a w córce buduje poczucie winy i nakaz obowiązku ratowania jego reputacji. I z punktu widzenia społeczeństwa jest to postawa jak najbardziej słuszna. Moralność jest dziedziczna, jest społeczna, jest uzależnieniem, nie zależy od prawdy wewnętrznej, ale od tego, co będą mówić ludzie. A ludzie lubią mówić…
Ojciec przy niej czyta „dawne listy miłosne od rozmaitych dam swego serca”. Ewa zobaczywszy to (zna zresztą te listy, czytała je), „poczuła, że zagłębiając się w myśli o ojcu popadnie w grzech, że już się grzechowi oddaje płacząc nad jego dolą. Westchnęła patrząc mimo wiedzy na natarczywą wszędzie-obecność grzechu, na jego niezwalczoną władzę.”
I oto ten powieściowy grzech. Grzech, którego dzieje się w niej opowiada. Oto upadek Ewy: narzucone normy kontra naturalne potrzeby, świadomość, że zryw miłości („Jestże złem to, co ja czuję?” – zapyta sam siebie Niepołomski), jakiego doznaje, jest grzeszny, jest zwiastunem hańby, i świadomość, że tej hańby musi za wszelką cenę uniknąć. Tragedia wypaczonej świadomości. Ewa w raju miała świadomość zafałszowaną przez węża. Pobratyńska ma wypaczoną przez hipokryzję społeczeństwa, które przyznało tak pojętemu grzechowi władzę, to społeczeństwo go wywyższyło, by moralne pozy przyjmowane przez jego członków były lepiej widoczne, by można było potępiać, osądzać, odrzucać.
To wypaczona przez społeczeństwo świadomość każe jej zabić właśnie urodzone dziecko. Robi to ze strachu przed hańbą, a nie dlatego, że go nie chce, robi to, bo boi się ostracyzmu, przypisania do grzechu. Dopiero dziecko stałoby się dowodem grzechu.
„Wśród skrwawionych wód płodowych, w zwojach tętniących coraz słabiej, coraz słabiej rozległ się krzyk. Porwała się przerażona, namacała palcami i dłonią zacisnęła usta noworodka jeszcze zalepione śluzem.” Lęk przed sąsiadami, przed ludźmi, społeczeństwem. Gdy zostanie raz określona przez społeczeństwo, już nigdy się od tego określenia nie uwolni. Takich grzeszników społeczeństwo odrzuca, dokładnie odwrotnie niż pierwotne gminy chrześcijańskie, niż Chrystus, który chorych leczył, nie zdrowych. „Narodziło się z najczystszej miłości, a było bękart. Ocaliłam je od nędzy istnienia wśród ludzi, którzy ścigają bękarta jak wściekłego psa.”
Mimo to społeczeństwo wydało wyrok, który ją określił, nie mając żadnych dowodów, na podstawie poszlak, podejrzeń. Matka wyrzuciła ją z domu i wyzywała od ostatnich. „Jeszcze dotychczas nie byłam łajdaczką. Może teraz zostanę.”
Ksiądz wmawia jej, mówiąc o jej pięknie, że „byłaby to rzecz straszliwa, sprawa przerażająca i haniebna, gdybyś sponiewierała ten dar niebiański, gdybyś go uczyniła swoją własnością.”
Grzechem jest siebie oddać sobie. Znać siebie. Jakiż to potworny policzek wobec wszystkiego, co stworzyła cywilizacja, która wyrosła z maksymy gnothi seauthon. Moralność katolicyzmu XIX wieku oczekuje ignorancji.
Tak Żeromski opisuje Ewę w ciąży: „Budziła się rano z nieznośnym smakiem w ustach, który, wzmagając się stopniowo, doprowadzał do mdłości – i oto furie rzucały się na nią z poczwórną pasją. Nie miała wcale dokładnej wiadomości o tym, co się z nią dzieje. Wiedziała przypadkowo, ze słuchu, stąd i zowąd cośkolwiek.” Czyż nie mówi się, że najlepiej steruje się tymi, którym brak świadomości? Żeromski-społecznik z mocą piętnuje brak edukacji seksualnej. Jakby celowy. Kto nie wie, ten się na niewiedzę złapie, ciąża będzie niezbitym dowodem. Gdyby wiedział, mógłby jej uniknąć. Brak edukacji jako młot na czarownice.
I kiedy już zacznie się staczać, jedynym, wspomnianym jedynie przez Żeromskiego, jej marzeniem będzie myśl o Róży Niepołomskiej, żony Łukasza, którą porzucił. Ona umiała zrezygnować z miłości, zamienić ją w cichą rezygnację, ze spokojem i godnością, bez upadku, zsuwania się w przepaść.
Co mogło się stać, gdyby dostała wsparcie? Sama o tym mówi: „Za zniewagę Boga dźwigam moje cierpienie. Potrzebne jest Bogu moje cierpienie. Z niego wyrasta, jedynie z niego, najcudniejszy kwiat ziemski: skrucha. Ze skruchy, jakoby z kwiatu, ulata zapach: mądrość pokuty. A z pokuty staje się tajemniczo – świętość. Tak to – dumała – z mej nocy, gdym zabiła dzieciątko, wyrasta moje cierpienie. Z cierpienia kwiat ziemski: skrucha.”
Ale do skruchy nie dojdzie, a tym bardziej do świętości. Trafi na Pochronia, który pociągnie ją na dno, uwalniając od poczucia winy. Rozgrzeszając ją. A zrobi to, mówiąc z jednej strony o społeczeństwie, o klątwie bękartów, o słabych i silnych, o braku litości, o fałszu małżeństwa, o braku prawdy i namiętności, co doprowadzi ją choćby do takich słów: „Moralność, widzi pan, jest to wynalazek, rodzaj postanowienia obowiązującego wszystkich, rodzaj uchwały gminnej, czasowo przestrzeganej z gminnym pietyzmem.” Gminny – to ludowy, prostacki, zabobonny. Z drugiej strony Pochroń otworzy jej drogę do bycia ponad prawem, do wolności, do radości czerpanej ze zmysłowości. Od jednej z dziewcząt z Majdanu (ex prostytutek resocjalizowanych przez Bodzantę) Ewa usłyszy: „Miałam prawo tak postępować, jak postępowałam. Było to życie takie samo jak każde inne. (…) Czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tym, że ja miałam tak zwany stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tym,, gdybym była oddawała się tylko jednemu. Moje ciał należało i należy do mnie. Ponieważ rozkosz była we mnie, więc pił ją świat z moich ust, a ja piłam ją z ust świata. Marzenie o grzechu zabijało mnie po nocach, więc puściłam się. Poznałam, co rozpusta. Wiem, że to jest także cudna sprawa! Ale mam jej już dosyć.”
Tak, ale ta wolność zakończy się wyrafinowanym morderstwem rabunkowym.
W końcu Ewa trafi na Majdan. Utopista Bodzanta tworzący ogrody Majdanu, by nawracać byłe prostytutki, chcący uczynić z chłopów pełnoprawnych członków społeczeństwa nie ocali jej jednak. Wyzna w końcu, że nudzą go jego cnoty. Wyzna nawet coś więcej, coś co może być przesłaniem powieści Żeromskiego, przesłaniem, w którym kumulują się wszystkie wątki powieściowe. Powie:
- Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szargajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną… Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody… Pojmuje pan… rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać ode złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan… Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić ode złego… cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego… cha-cha!... Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra… I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać… Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział to stary Pascal… Nous travaillons incessamment à embellir et conserver notre être imaginaire, et négligeons le véritable.
Prawdziwe życie jest zmysłowe, jest namiętnościami. Grzech, dzieje grzechu, to dzieje tego upiększania i zachowywania wyimaginowanego bytu.
I czyż wypowiedź Bodzanty nie jest głosem samego Żeromskiego? Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Żeby ich – czytelników – serce świadomie wykonało… Pewnie dlatego usunął to tendencyjne motto.