Przeniesienie

Archiwum bloga znajduje się pod adresem: http://dzialkrytyczny.blog.onet.pl/

czwartek, 30 kwietnia 2020

Przeciw zdrowiu


Tomasz Mann w eseju na temat Dostojewskiego pisze:

Pewne osiągnięcia poznawcze i duchowe nie wydają się możliwe bez obłędu, choroby i duchowej zbrodni; wielcy zaś chorzy są ofiarami, męczennikami, złożonymi na rzecz ludzkości dla rozszerzenia jej doznań i poznania, mówiąc krótko, w imię jej wyższego zdrowia.”

Doznawanie na sobie chorobliwości, zwyrodnienia czy nawet zła, według Manna służy wyższemu zdrowiu ludzkości, w pewnym sensie oczyszcza ludzkość z tych wszystkich cech, tak jak barbarzyńskie podboje czy niesłychane pandemie porządkowały niegdyś historię świata. Ten, na kim skupia się działanie sił rozkładowych, znosząc je, sublimujących, czy nawet przetwarzając na życiodajne, staje się dobroczyńcą ludzkości, męczennikiem – symboliczną ofiarą, którą kultura składa w imieniu swego jak najbardziej uniwersalnie rozumianego zdrowia. Chory geniusz a zarazem męczennik staje się również lekarzem człowieczeństwa. Czy nie tak jawił się nam Chrystus? Wziął na siebie całą grzeszność świata, wszystkie schorowane dusze, by je oczyścić. W żadnym wypadku nie porównuję Dostojewskiego czy Nietzschego do Chrystusa, ci pierwsi mogą być do niego podobni tylko dla ludzi na naprawdę wysokim poziomie refleksji intelektualnej i do tego absolutnie abstrakcyjnej. Ważne by ludzkość, ta pospolita i ta, która ma czelność w ramach swej demokratycznie pojętej swobody, oceniać „chorych-geniuszy”, zrozumiała, że swego zdrowia nie zawdzięcza sobie, przeciwnie, bardziej prawdopodobne jest, że właśnie ci chorzy są gwarantem jej zdrowia. Niech szczęśliwi prostacy nie naigrywają się z nieszczęsnych obłąkanych geniuszy, niech nie sarkają wyniośle przekonywani do racji swą nienaruszoną witalnością. Św. Augustyn w swych Wyznaniach pisał:

Jeśli zaś ktoś, powołany przez Ciebie, poszedł posłusznie za Twoim głosem i uniknął takiego zła, o jakim teraz czyta w moich wspomnieniach i wyznaniach, to niechże nie szydzi ze mnie. Bo podźwignął mnie z choroby ten sam lekarz, dzięki któremu on wcale nie chorował czy raczej — lżej chorował. (Augustyn, Wyznania II, 7).

Inaczej mówiąc, nie ma ludzi zdrowych, są tylko chorzy i uleczeni, są męczennicy i beneficjanci ich cierpienia, są zrównoważeni prostaczkowie i genialni szaleńcy, których do intelektualnego zwyrodnienia doprowadziła tajemnicza „zbrodnia całkowitego poznania.”

wtorek, 28 kwietnia 2020

Przeciw szczęściu


Sukces i szczęście – dwa wyznaczniki, które wydają się stanowić o życiu ludzkości. Sukces związany jest z chwilą, w której się dokonuje, dając ekstazę spełnienia. Po nim możliwy jest każdy następny cel. Szczęście, inaczej, chętnie widzielibyśmy rozciągnięte w czasie, jako dłuższy stan, któremu nie są potrzebne nowe doznania, jako kompletne zaspokojenie. Szczęście ma coś nieodwołalnie wspólnego z rajem, jawi się nam na sposób idylliczny. I rzeczywiście ma z idyllą wiele więcej wspólnego niż nam się wydaje. Idylla (eidollos) to „mały obrazek”, idea pomniejszona do rozmiarów nas samych i naszej ludzkiej próżności.
                Parafrazując Ciorana, można by napisać: „Nie ma żadnej różnicy między szczęściem a nieszczęściem, o ile uchwytujemy oba z równą intensywnością.” To zdanie jest, rzecz jasna, filozoficznym paradoksem, ale wcale nie takim prostym, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Po pierwsze znosi hierarchię, która każe nam oceniać szczęście jako coś dobrego, zaś brak szczęścia jako coś złego, czyli odbiera możliwość oceny z perspektywy upragnionego szczęścia. Po drugie rozszerza pojmowanie o przeciwieństwa czy nawet odwraca w pewien sposób bieguny naszego myślenia. Szczęście i sukces zostają oddalone, choć nie znikają z pola widzenia, są u kresu, ale środkiem do ich osiągnięcia nie są one same (kolejne sukcesy, kolejne uszczęśliwienia), lecz ich przeciwieństwa (nieszczęście i porażki). Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że sukces i szczęście jako środki do osiągnięcia celu są najoczywistszą groźbą stagnacji. Po drugie upraszczają świat do tego stopnia, że każde rozczarowanie albo nawet każdy brak sukcesu powodować może ostateczne rozczarowanie, które nie dopuści nas do osiągnięcia celu ostatecznego. Cioran tak pisał:

Cechą kogoś mającego dyspozycję do poszukiwań wewnętrznych jest, że zawsze będzie on przedkładał porażkę nad wszelki możliwy sukces. Jest tak, gdyż porażka, jako coś zawsze istotnego, odsłania nas samym sobie, pozwala nam widzieć samych siebie tak, jak widzi nas Bóg; tymczasem sukces oddala nas od tego, co w nas i we wszystkim najgłębsze.

Sukces zatrzymuje w drodze i nie pozwala iść dalej, porażka przeciwnie – jest ona poszukiwaniem negatywnym, odrzucaniem błędnych kierunków. „Zgodnie z Regułą św. Benedykta, jeśli jakiś mnich poczuje dumę bądź tylko zadowolenie ze swej pracy, powinien jej zaprzestać i ją porzucić.”
Zauważmy jeszcze jedną rzecz, Cioran wspomina o „poszukiwaniach wewnętrznych”, nie wprowadza żadnego kontekstu religijnego czy mistycznego – ten pojawia się sam: zobaczyć siebie, jak widzi mnie Bóg. Można powiedzieć, że postawa Ciorana dopuszcza nawet ateizm (ten ateizm, który „jest o jeden stopień od wiary doskonałej” – jak pisał Dostojewski), gdyż działanie, jakie podejmuje jednostka, nie jest kierowane w żadnym sensie myśleniem religijnym – nie myśląc o Bogu, ale idąc jego drogą, Boga osiąga.

niedziela, 26 kwietnia 2020

Urojenie i symulacja


           Zeno Cosini Italo Svevo to książka ambitna, choć niepozbawiona, jak sądzę, błędów i niejasności. Swą tematyką ubiegająca o rok młodszą Czarodziejską górę Tomasza Manna. Mówi o chorobie.

         Zeno Cosini jest hipochondrykiem, chorym z urojenia. Cierpi z powodu jakichś absurdalnych bólów w biodrze, wiele mówi o chorobach i starości. Na starość postanawia poddać się terapii psychoanalitycznej. Lekarz namawia go, by spisywał swe wspomnienia, by opisał swoją historię, co pozwoli tak jemu samemu, jak i lekarzowi przeanalizować jego problemy i zdiagnozować chorobę. Diagnoza zresztą rozbawi Zeno, okaże się bowiem, że lekarz, doktor S., posądza go klasyczny kompleks Edypa. Zeno będzie kpił z niego:  myślę, że jest on jedynym człowiekiem na świecie, który dowiadując się, że chciałem iść do łóżka z dwiema ślicznymi kobietami, zadawał sobie pytanie: zobaczmy, dlaczego on chce iść z nimi do łóżka. W końcu Zeno przerywa terapię. Potem jednak dosyła doktorowi ostatnie notatki, te bardzo dla niego niepochlebne, by niejako wyrównać z nim rachunki. Lekarz mści się i postanawia… opublikować zapiski swojego pacjenta, który nie zdaje sobie sprawy, jego zdaniem, ile niespodzianek sprawiłby mu komentarz tych wszystkich prawd i kłamstw, które tutaj powypisywał. Czytelnik dowiaduje się tego z pierwszego rozdziału książki zatytułowanego Przedmowa i dosyć długo odnosi wrażenie, że jest to tylko wybieg, który ma w oryginalny sposób wyjaśnić powstanie biografii Cosiniego jak i wytłumaczyć się, dlaczego zastosowano w niej niejako metodę psychoanalizy. Dopiero ostatni rozdział, zatytułowany Psychoanaliza, wyjaśnia całą skomplikowaną motywację autorską dla takiej kompozycji książki. I jest to bez wątpienia ciekawa motywacja. Zeno bowiem dyskredytuje w pewien sposób psychoanalizę. Pisze:


Biegnąc za owymi wspomnieniami, w końcu dogoniłem je. Teraz wiem, że je po prostu wymyśliłem. Lecz wymyślać znaczy tworzyć, a nie kłamać. Były one tworami wyobraźni, podobnie jak majaki w gorączce, które chodzą po pokoju, żebyście je mogli obejrzeć ze wszystkich stron, i potem także dotykają was. Miały zwartość, barwę, agresywność rzeczy żywych. Siłą pragnienia rzucałem obrazy, istniejące tylko w moim mózgu, w przestrzeń, na którą patrzyłem, w której wyczuwałem powietrze, światło, a także ostre kanty, bo tych nie brakło nigdy w żadnej przestrzeni, w jakiej się poruszałem.

                Zeno wydaje się twierdzić, że żyjemy pośród złudzeń. Jeżeli terapia mu coś uzmysłowiła, to tylko to, że nie może dotrzeć do podświadomej głębi swojej osobowości, która niejako ma go tworzyć, ale że jest skazany na bytowanie uzależnione od zbyt wielu czynników, by wymienić tylko emocjonalność, mocne przeświadczenia czy usilne postanowienia. Terapia próbuje tworzyć system z rzeczy, których uporządkować się nie da i to tylko na podstawie wspomnień, które na dobrą sprawę są raczej owocem teraźniejszości niż przeszłości.
Szło po prostu o głupie złudzenie, o sztuczkę, która mogła wzruszyć najwyżej starą histeryczkę, jakże mógłbym znosić towarzystwo tego śmiesznego człowieka o oczach, które chciały być przenikliwe, tego zarozumialca, który zgrupował wszystkie zjawiska na tym świecie wokół swojej wielkiej, nowej teorii?
Zeno zaczyna rozumieć, że teoria, która ma go uleczyć, jest w gruncie rzeczy czymś, co tę chorobę podtrzymuje, mówiąc o zjawiskach, które w jakiś sposób go dręczą, jak o chorobie. Zeno zaczyna postrzegać swoje życie jako wielką księgę złudzeń, z której nie da się wydestylować prawdy o człowieku, nie da się uchwycić jego prawdziwego oblicza. Ba, możliwe jest nawet, że prawda o nim będzie miała dwa skrajnie wykluczające się wyjaśnienia. Jak sprawa jego miłości do Ady i domniemanej nienawiści do jej męża Guida, za przyjaciela którego uchodził. Zeno zrozumiał też coś innego. Coś, co trapiło go przez całe życie. Wyjaśnił problem swojej choroby, czy raczej wyjaśnił problem choroby jako takiej, co pozwoliło mu się poczuć uleczonym. Nie musiał więc korzystać już z pomocy psychoterapeuty i dlatego też go porzucił. W tym samym czasie dowiaduje się, że może być chory naprawdę, na cukrzycę i pisze:

Odkryłem w jej [choroby] stadiach coś w rodzaju programu życia (nie śmierci!). Żegnajcie postanowienia: nareszcie uwolniłem się od nich. Wszystko miało iść swoimi drogami, bez żadnego udziału z mojej strony.

W tym ujęciu choroba to bezwolność, choroba jest jak idee fixe, która opanowuje życie człowieka. Wystarczy tylko odpowiednie nastawienie, zmiana punktu widzenia i wszystko idzie w zapomnienie.

Palenie nie szkodziło mi, i gdy naprawdę będę przekonany, że jest dal mnie nieszkodliwe, rzeczywiście będzie takie.

Zeno jest chorym  z uronienia. Takich chorób nie powinno się leczyć, ale wyperswadowywać. Ale najważniejsze jest to, że zaczyna postrzegać chorobę jako coś, co przypomina życie, jakby choroba była niewłaściwym życiem, czymś, co tylko symuluje je. Choroba jest symulacją, oszustwem, na które człowiek daje się nabrać , bo wydaje mu się, że wszystko powinno być zdrowe, jasne, zrozumiałe, możliwe do wyjaśnienia – słowem powinno wpisywać się w jakąś teorię. A tym czasem życie zaskakuje. Zeno zdradza żonę, jest bliski zamordowania Guida, przegapia wszystkie okazje uratowania go przed katastrofą bankructwa, a w końcu nie przychodzi na jego pogrzeb. Dowiaduje się od jego żony, że w gruncie rzeczy był największym wrogiem jej męża, że go nienawidził. A przecież Zeno nie ma sobie niczego do wyrzucenia. Był jego przyjacielem. Jako jedyny go wspierał i usiłował pomóc, również poświęcając swój majątek, nawet wówczas, gdy cała rodzina się odwróciła od Guida. Na pogrzebie nie był, owszem, ale tylko dlatego, że przeprowadzał transakcje, które pozwoliły zmniejszyć straty Guida (te, które pchnęły go do samobójstwa) o trzy czwarte. W każdej sytuacji, mówi to zresztą otwartym tekstem, Zeno widzi w sobie dobrego człowieka. I jest nim rzeczywiście, nawet jeżeli motywacja, jaką przedstawia Ada, żona Guida i pierwsza miłość Cosiniego, oraz jego terapeuta, wydaje się być równie prawdziwa. Ba, tym bardziej jest ona prawdziwa. Dlaczego? Za sprawą choroby. I tutaj Svevo stosuje naprawdę ciekawy chwyt. Choroba, jak mówi, przebiega zgodnie z programem życia, choroba naśladuje życie. I na tym polega choroba, że jest nią właśnie wszystko to, co naśladuje prawdziwe życie. Życie, które polega na umiejętności zaakceptowania życia i śmierci. Zeno przecież przejmuje się starością, ciągle uważając się za chorego. Naprawdę kochając żonę, perfidnie ją zdradza, przez dwa lata prowadząc podwójne życie. To są objawy chorobowe, które, mimo wszystko, zaprowadzą go do zdrowia, jeśli tylko spostrzeże się w odpowiednim momencie, jeśli zrozumie, czym jest życie. A zrozumie to dosyć szybko. Gdy Guido złamany niepowodzeniami w interesach oraz w miłości (problemy z żoną i kochanką), powie, że życie jest niesprawiedliwe i ciężkie, Zeno odpowie: Życie nie jest ani złe, ani dobre, ale jest oryginalne! W innym miejscu Svevo pisze:

Cierpienie i miłość, słowem życie, nie może być przecież uważane za chorobę, tylko dlatego, że boli.

                Cierpienie jest elementem życia, elementem nieredukowalnym, nie pomoże żadna terapia, zdrowie nie polega na braku bólu, zdrowie polega na akceptacji życia takim, jakie jest. Choroba jest usilną próbą kontrolowania życia, a właściwie choroba to bezwolne uleganiem teoriom i ideom, które próbują porządkować nieredukowalne w swej złożoności i oryginalności życie. Bezwolność i chęć kontroli wydają się być pojęciami przeciwstawnymi, ale są nimi tylko pozornie. Gdy Zeno to zrozumie, będzie uleczony. Zresztą uleczy go coś bardzo konkretnego. Zeno jest przecież bogaczem, w imieniu którego rutynowany handlarz, niejaki Olivi, prowadzi interesy. Zeno nie pracuje, a jeśli już zgadza się prowadzić księgowość w przedsiębiorstwie Guida, to nie pobiera za swoją pracę pensji. Ale oto wybucha wojna, Zeno zostaje odcięty od rodziny, zostaje sam w Trieście i postanawia poświęcić się handlowi. Skupuje i sprzedaje towary i w ten sposób robi fortunę. Wyleczyła go, jak sam przyznaje, walka i wygrana, więc aktywność, do której zmusiła go wojna. Jego choroba polegała i na tym udawaniu życia, na udawaniu pracy, na udawaniu męskości, na symulowaniu. Handel jest w powieści metaforą korzystania z okazji, gotowości do działania. Guido zresztą również symulował i to dwukrotnie. Za każdym razem by wydobyć pieniądze od swojej żony. Za pierwszym razem go odratowano, choć istniało podejrzenie, że nawet nie zażył weronalu. Za drugim razem miał pecha. W Trieście doszło do ulewy stulecia, wywołała ona powódź i uniemożliwiła ona szybko interwencję lekarską. Gdyby nie ten zupełnie niespodziewany fakt ze strony przyrody Guido by żył. Skończyłoby się na symulacji. Niestety przyroda nie zna się na żartach, istnieje naprawdę. Ona dopisała ostatni akt do życia Guida i ona (tym razem w sztafażu wojennym) dopisała ostatni akt do życia Zeno. Ta manifestacja jej siły pierwszego zabiła, drugiego zaś uleczyła. Zeno pisze:

Jak mogłem zrozumieć moje życie, skoro nie znałem jego ostatniej fazy? Może żyłem tyle lat jedynie po to, żeby się do niej przygotować?

Bardzo mądre to słowa. Życiu potrzebna jest śmierć. Życiu potrzebna jest ostatnia faza. Żyje się tak długo, żeby do niej doprowadzić.

Życie przypomina nieco chorobę, jego przebieg ma swoje przesilenia i nagłe spadki gorączki, chwilowe polepszenia i pogorszenia. Tym się jednak różni od innych chorób, że zawsze kończy się śmiercią. Nie podlega leczeniu.

Dlatego terapia jest niepotrzebna, leczenie jest głupotą. Choroba odbiera wolę i każe symulować życie. Chory jest chorym z urojenia. Psychoanaliza próbuje leczyć poprzez analizę tych urojeń, urojeń, których początek widzi się we wczesnym dzieciństwie i które zwykło nazywać się wspomnieniami. Leczenie z takich urojeń, leczenie z takiej choroby jest jak leczenie z życia.
A jednak ostatni słowa powieści mogą zaskakiwać. Ostatnie konkluzje wprowadzone są takim oto zdaniem: Życie dzisiejsze jest zarażone chorobą do korzeni.
Cosiniemu chodzi o to, że człowiek odciął się od natury. Zwierzęta dokonują zmian, by lepiej dopasować się do życia. Człowiek zastąpił dopasowanie się do życia przez narzędzia, które nie przedłużają jego ciała, ale są mu obce. To właśnie nazywa chorobą. Pasożytowanie na życiu. Symulowanie go. Należałoby stosować tylko takie narzędzia, które składają się na nas samych, które są nam niejako przyrodzone i do których stosowania zmusza nas konieczność przystosowania się do życia. Tymczasem człowiek tworzy swój własny świat, świat techniki i cywilizacji, który nie współgra z potrzebami i konstytucją życia, który tworzy inny świat, symulując prawdziwy, świat sztuczny, który zostaje okrzyknięty za ten prawdziwy. Tylko jak to, według Cosiniego, może być chorobą? Na dobrą sprawę to tylko wydaje się nią być, nie będąc nią w istocie. Narzędzia są etapem życia. Zeno nie zna jeszcze ostatniej fazy życia ludzkości, więc dlaczego twierdzi, że to jest choroba? To życie, które przypomina chorobę, a nie choroba, którą trzeba leczyć. Tak właśnie ma być. Trzeba i to zaakceptować. Zresztą tak można interpretować ostatnie, dość enigmatyczne, zdanie powieści. Nastąpi jakaś katastrofa (a więc przesilenie choroby-życia), które spowoduje kolosalny wybuch, którego nikt nawet nie usłyszy, i ziemia, przywrócona do formy mgławicy, błądzić będzie we wszechświecie, uwolniona od pasożytów i chorób. Ostatnia faza będzie więc wyrazem zdrowia. Jednak w tej wizji będzie to Ziemia bez ludzi. Ale to tylko wizja, twórczość, kolejne złudzenie. Ziemia potrzebuje ludzi. Ziemia to ludzie. Gdyby nie ludzie, byłyby tylko mgławice bez chorób i bez historii. Chociaż i te są tylko przedsionkiem historii, początkiem choroby, która przechodzi etapy i stadia. Od roślin i zwierząt po człowieka. Życie jest procesem, który poprzez różne stadia i procesy prowadzi do celu. Przypomina więc chorobę, której przebieg, choćby nie wiadomo jak dramatyczny, nie udaremnia ostatecznego ozdrowienia. Przede wszystkim zaś życie jest procesem naturalnym, a więc podlegającym określonym prawom. Chorobą zaś jest wszystko, co przeczy naturalności i co przybiera postać pozornie tożsamą z życiem, tzn. nazywa przeszkody i określa cele, choć ostatecznie dojść do nich nie potrafi, symuluje je tylko, a nie potrafi, bo życie, które wyznacza sobie cele inne niż określiła je przyroda, są celami, które zweryfikuje śmierć. Tak pojmowane życie – bezwolne (choćby nie wiadomo jak wielka świadomość i celowość za nią stała) uleganie teoriom i ideom – jest śmiertelną chorobą. Uleczyć z niej może jedynie akceptacja cierpienia, bólu i śmierci, których momenty pojawiania się są zupełnie niespodziewane, a jednak konieczne i nieuniknione.
Zeno Cosini ma bardzo ciekawy rys charakteru. Jest mitomanem, notorycznym kłamcą, błaznem i gadułą, dla którego jedynym celem w zmyślaniu, kłamstwach, błazenadach i gadulstwie, jest zabawić otaczających go ludzi. Uprzyjemnić im życie. Myśląc o Zeno Cosinim, myślę o Colasie Breugnon. Radość i afirmacja. Na dobrą sprawę do tego sprowadza się sztuka życia. Każdy dostaje to, czego chce. Kto pośród kłamstw i cierpień życia, potrafi dostrzec powód do kolejnej radości, radość tę dostaje. I to chyba można określić jako zdrowie. Dlatego tak potwornie zdyskredytowanym już na zawsze pozostanie pojęcie szczęścia. Ono w świecie choroby, która udaje życie, symuluje zdrowie.

sobota, 25 kwietnia 2020

Przez zapałki do nieba


W „Chłopcach z Placu Broni” Ferenca Molnara jest pewna scena. Trójka chłopców ucieka przed innymi chłopcami i chowa się w oranżerii Ogrodu Botanicznego. Jest noc, niewiele widać. Uczynny Nemeczek wyciąga zapałki i zapala jedną z nich. W powieści tłumaczonej przez Tadeusza Olszańskiego czytamy dokładnie: „wyjął z kieszeni zapałki, kapnął na jedną z nich, zapałka zapłonęła.” Duża część uczniów na pytanie „Czy Nemeczek kapnął na zapałkę wodą?” odpowiada: tak. Jednak pod koniec XIX wieku na Węgrzech używano zapałek Janośa Irinyiego, na które składały się draski z główką z dwutlenku ołowiu oraz kwas, którego kropla powodowała zapłon. Uczniom trudno było porzucić swoje doświadczenia i przyjąć, że płyn którego użył Nemeczek, to nie woda. Na zapałkę się przecież nie kapie. Jednak tekst nie pozostawia wątpliwości: kapnął i zapałka zapłonęła. To nie mogła być woda. A jednak, nie tyle logika, nie tyle nieumiejętność czytania ze zrozumieniem, ile właśnie przywiązanie do tego, co znane, nie pozwalało właściwie zrozumieć tekstu. Tylko zdolność porzucenia swoich doświadczeń może doprowadzić nas do poznania prawdy.
Piłat w rozmowie z Jezusem pyta nagle: „Co jest prawdą?” Stoi w obliczu prawdy, być może już nigdy nie będzie miał okazji stać równie blisko niej, a jednak jej nie widzi. Nie jest zdolny odstąpić od swoich przyzwyczajeń, nie dociera do niego, że to, co znane, nie jest prawdą, że „truth ist out tere”. Tak następuje poznanie tego, co istotne. Przez odrzucenie tego, co znane. Tak poznał św. Paweł. Przytrafiła mu się droga do Damaszku, podczas której wszystko się odwróciło. Porzucił swoje poprzednie zapatrywania, zbliżył się do prawdy.
Oto pierwszy krok do poznania prawdy: być gotowym do porzucenia tego, co znane.

piątek, 24 kwietnia 2020

The Limits of Control


Film Jarmuscha z de Bankole nie opowiada realistycznej historii. Dlaczego bohater nie śpi? Bo nie jest człowiekiem. To raczej przygody umysłu, który próbuje się uwolnić od tej formy życia, która domaga się konsumpcji, artystycznej prostytucji, zaprzedania się. Nauka, muzyka, film, taniec i gitara, narkotyki. Sztuka i niezależność. Kobieta próbuje go odwieść od właściwej drogi. Gra na dwa fronty: z jednej strony miłość jest nośnikiem największej ambicji i wolności, z drugiej najlepszym przyjacielem kobiety są brylanty. Kobieta zagraża stagnacją. Dlatego nie daje się jej uwieść. Milczy. Zachowuje czystość i naturalność. Pcha go do przodu tylko sztuka, niezależne myślenie, ciekawość. Napotkane postaci to upostaciowane myśli, wskazówki, wszystko, co osiągnął w życiu. Osobiste objawienia. Osobiste refleksje, które próbują dostać się do umysłu człowieka. On im ulega, słucha ich, bo jest czujny i gotowy na odkrycie prawdy. Gdy zbliża się do rozwiązania – zabicia w sobie bezmyślnej chęci życia – kobieta umiera, umiera rzeczywistość. Wówczas jest gotowy, by wkroczyć w realny świat. Ubrać się w luźne ubrania, przekazać innemu wskazówki. To przekazanie jest utrzymane w konwencji misji specjalnej. Podrzuca ubrania do oznakowanej szafki, pudełko wrzuca do kosza. Może ktoś je znajdzie.
Sam również próbuje szukać. Chodzi do muzeów, próbuje odkrywać, szukać gitary. Ale nie. To gitara ma go odnaleźć. Itd. Sztuka służy podpowiedziami. Jest przewodniczką po świecie prawdziwych potrzeb człowieka. Świat sztuki i świat prawdy są równoległe.
Helikopter to coś, co na niego czyha. Może też być jego opatrznością, ale musi się jej zaprzedać. Kobieta w bieli, miłośniczka Hitchcocka wystąpiła w „Świetle księżyca” i została porwana przez ludzi z „czarnego helikoptera” – tak jakby artysta się zaprzedał komercji. Wyzbyła się swoich ideałów. Być może w filmie najłatwiej się ich wyzbyć, zbyt wielkie pieniądze za nim stoją.
W czasie oglądania filmu poczułem lęk. Lęk przed nadmierną alegoryzacją. Obawiałem się przez chwilę, że Jarmusch przesadził i zrobił ze swojego filmu obrzydliwą alegorię (jak mówi Melville w Moby Dicku). Na szczęście nie. Nie jest to tak nieznośne jak Ptaszydła Pasoliniego. Owszem, jest w tym symbolizm, pewna alegoryzacja, a nawet personifikacja, ale do przełknięcia.
Poczułem lęk zresztą jeszcze z innego powodu. Oto przez chwilę zastanawiałem się, co chce powiedzieć mi Jarmusch. A co, jeśli nie zrozumiem? I to mnie przeraziło. Ja chcę zrozumieć! Ja muszę zrozumieć! I ogarnęło mnie coś na kształt manii, która potrafi zaprowadzić do wariatkowa. Mój ojciec próbował zrozumieć działanie Amwaya i wylądował w psychiatryku. Ja poczułem, że mogłoby mnie spotkać coś podobnego. Powróciło uczucie, które towarzyszyło mi podczas wizji po grzybach czy marihuanie. Pragnienie zrozumienia świata, prawdy ludzkiego istnienia. Czujesz, że jest to wszystko, czego pragniesz i czego ci potrzeba i czujesz jednocześnie, że nie dasz rady i że czeka cię szaleństwo i potępienie (bo potępienie jest rodzajem szaleństwa, jak widać to na przykładzie Nervala).
Nawet przyszło mi do głowy, że Jarmusch bawi się z widzem, że jego film jest pewnego rodzaju eksperymentem. Limits of control. Granice kontroli. A więc moment, kiedy tracisz kontrolę. Przestajesz wiązać ze sobą poszczególne obrazy, nie odczytujesz przesłanek, egzegetyczna porażka. Ale i inne granice kontroli (sterowania  tobą). Moment, kiedy zyskujesz wreszcie wolność. Nie wiedzie cię dłoń holowników (jak w motcie z Rimbauda). Kontrola – a więc establishment, a więc przemysł rozrywkowy, a więc świat oficjalny – nie ma nad tobą władzy. Bo kontrola to nic dobrego, kontrola ma ograniczenia (inne znaczenie słowa limits), popełnia swoje błędy. Potrzeba kontrolowania i bycia kontrolowanym to ludzka przypadłość, która odcina nas od prawdy o życiu. Kontrola jest statyczna, próbuje budować jakieś status quo, którego gotowa jest bronić i w imieniu którego może nawet zabijać. Choć tylko pozornie. Prawdziwa wolność jest niezależna nawet od największej kontroli. Oto główny bohater przenosi się siłą wyobraźni w centrum ośrodka władzy i zabija szefa – księcia tego świata. W gruncie rzeczy dzieje się to zupełnie bez sprzeciwu tego ostatniego. Nie broni się. Nie może. Główny bohater zabija przecież cząstkę siebie, swój parszywy cień, który trzyma go w platońskiej jaskini. Cień nie może się bronić. Jest marny i zły, próbował nad nim dominować, próbował go zastraszyć, ale nic z tego. Nie udało mu się. Ujadał jak brytan, a okazał się bezbronnym stworzonkiem z przerostem ambicji. Gwałtowny, dramatyczny gest uwalnia go na zawsze. Wreszcie może sobie spojrzeć w twarz, tę prawdziwą. Przez chwilę, zdaje się, jest zdziwiony.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Materiał


Materiał życia
(kursywą fragmenty wiersza Haliny Poświatowskiej)


dziś może nikt już tego nie zrozumie

chwytasz wrzeciono
trwając w bezruchu
trzymasz je – czujesz – takie namacalne
i ciągniesz swój wątek pomiędzy osnowę

z takich nitek jest uplątane ciało
zachwyt i ból zachwyt i ból

krwiobieg w dreszczu
wzruszenia
cierpienia

materia życia jest trwała, twarda i cierpliwa
jak węzeł
kształtuje ją zachwyt i ból
zachwyt i ból
u prawdziwego źródła bycia
i nawet wtedy gdy się zrywa

środa, 22 kwietnia 2020

Gesty Ignacego Karpińskiego

 „nic nie zaciera lepiej znaczenia wielkich słów niż program Ministerstwa Edukacji”



GENETIVUS

                „Idę na czczo w dżdżu", powiedziała Kasia. Siedzieliśmy na powalonym pniu sosny, po obiedzie. Na niewielkiej polanie, niedaleko trawiastego lotniska, z którego startowały pokraczne dwupłatowce (Any-2) i lekkie Wilgi. Dzień musiał być ciepły i słoneczny, nie pamiętam. Ale skoro siedzieliśmy na pniu, skoro startowały samoloty, wyświetlana scena musiała rozegrać się w lecie. Mój żołądek zapamiętał, co zjedliśmy: schabowe z zasmażaną kapustą, i gdzie: w mieszkaniu Kasi. „Zawsze umiałaś trafić w sedno", odpowiedziałem.
                Z Kasią robiliśmy rzeczy najprostsze: spacerowaliśmy i siedzieliśmy, na ławkach i pniach, w parkach i na osiedlach, raczej w słońcu niż deszczu. Wypijaliśmy herbaty, zjadaliśmy obiady, popalaliśmy w ukryciu papierosy. Pisaliśmy do siebie na kartkach, na powietrzu rozmawialiśmy i w budynkach, toczyliśmy rozmowy w wielu językach: słowa, przede wszystkim, ale też dotyk, uważny i oszczędny, również wargi i język: speleologia jamy ustnej, badanie sklepienia, oświetlanie czubkiem języka żebrowania, na którym rozciągnięto tkanki podniebienia, także oczy: oczy, język i usta — architekci naszych pocałunków, inżynierowie naszych wspólnych godzin.
Z Kasią robiliśmy rzeczy najprostsze i dostępne, korzystaliśmy jedynie z czasowników pospolitych, codziennych i wielokrotnych. Części naszych ciał i mowy nie uwzględniały czynności jednokrotnych i dokonanych, nie wymawialiśmy: eksplodował, uciekł i porzucił, wyemigrowała, zapomniała i umarła. Czasowniki jednokrotne, dokonane i spektakularne rozdzielają ludzi, chyba to rozumieliśmy i dlatego postanowiliśmy żyć w niedokonanym świecie, w świecie pospolitym, powoływanym małą literą, nie znającym końca, jak obiady i nie odrobione prace domowe, jak klasówki i kromki chleba spadające na podłogę posmarowaną stroną niby gwiazda z nieba: pomyśl życzenie.
Często wypowiadaliśmy zdania, które nie pasowały do sytuacji, kontekstu, otoczenia. W pierwszych miesiącach zdania takie ześlizgiwały się ze świata, opadały na ściółkę, ale z czasem nauczyły się uczepiać rzeczywistości, zadawać jej kłam, podważać. „A jaki jest mianownik od dżdżu?", zapytała Kasia.
„Dżdża, czyli deszcz — odpowiedziałem, chociaż nie wiedziałem. — W staropolszczyźnie wszelkie opady były rodzaju żeńskiego. Z biegiem lat dżdża przekształciła się w deszcz". Kasia roześmiała się, bardzo lubiła wysłuchiwać uczonych dysput, pod warunkiem, że dysputanci nie mają zielonego pojęcia o przedmiocie dyskusji, dobrzy dysputanci to dyletanci. „Kopernik była kobietą — powiedziała Kasia — ale deszcz też?"
Po osiemnaste, moja miłość do Kasi jest wieczna. Jest wieczna z błahej, gramatycznej przyczyny. Moja miłość do Kasi jest miłością niedokonaną. Moje kochanie Kasi jest wieczne, bo żaden z przedrostków nie umie sprowadzić go do aspektu dokonanego. Moje kochanie jest wieczne, bo zawsze teraźniejsze.
Po osiemnaste; to zabawne, że miłość wieczna uzyskała tak odległe miejsce, osiemnasty liczebnik porządkowy. Dlaczego nie po pierwsze, nie po drugie? Dlaczego nie brązowy medal? Zawsze to na podium. Czy dlatego, że ukończywszy osiemnaście lat, odpowiadałem za swoje czyny?
Niekiedy nie potrafię pracować. Nie umiem czytać. Litery ze słowa rozpierzchają się jak k-o-r-e-k, słowa w zdaniu odpychają się, jakby biegunów było tyle, co słów, zdania rozszczepiają akapit na drzazgi, akapity rozłamują strony na niemożliwe do scalenia części, a strony składają tekst w trumnie: nie ma komu nabić kartek na osikowy kołek wieńczący lekturę. Nie umiem pisać. Zamiast zdań powstają niegramatyczne zbitki, przydawkę „słoneczny" przesłania podmiotowa „chmura", orzeczenie „szli" nagle potyka się i upada jak po amputacji nóg, okolicznik miejsca „na pniu" niespodziewanie zdrabnia się w„na pieńku" i staje okolicznikiem stanu.
Niekiedy nie potrafię pracować. Moja praca nie wymaga sprawnego ciała, wręcz przeciwnie, im więcej bólu, tego niedokonanego, przerywającego gest w połowie, teraźniejszego, w niezbyt wysokim rejestrze, tym lepiej: mogę na własny przesztywniony kręgosłup nadziać fikcyjnych bohaterów, będą drgać jak przyszpilony owad, aż zastygną z pięknie rozpiętymi uczuciami i motywacjami w gablocie, na deskach sceny, w adaptacji.
Ale niekiedy nie potrafię pracować, nie potrafię czytać ni pisać. Spędziłem cztery licealne lata w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, chciałem być lekarzem, na trzy miesiące przed maturą, po rozstaniu z Kasią wymieniłem przezrocza marzeń na inne. Przeforsowałem studia na akademii teatralnej wbrew woli rodziców.
Po siódme, są pytania, do których wracam. Wracam do niektórych pytań, ważnych i nieważnych, z oswojoną odpowiedzią i bez niej. Na przykład: Jaki jest mianownik od dżdżu? Ze dwa lata temu poprosiłem znajomą o przesłanie na mój domowy adres najobszerniejszego słownika języka polskiego. Przyjechała półciężarówka, pięćdziesiąt tomów Praktycznego słownika współczesnej polszczyzny pod redakcją Haliny Zgółkowej. „Dżdżu" to dopełniacz, żywa skamielina mianownikowego „deżdż", amonit dawnych dni, który się ubezdźwięcznił w upływających jak morze stuleciach i przeszedł w„deszcz". Praktyczny słownik... w ogóle nie jest praktyczny, zajmuje półki, dopiero dziesiąty tom jest na „d".
Tak spędzaliśmy czas, licząc samoloty i spadochroniarzy, narzekając na żółty ser w kanapkach i młodsze rodzeństwo. Mówiliśmy o najodleglejszych rzeczach, o słoniach żegnających zmarłych, o wielorybach wyśpiewujących pieśni miłosne, o głuchych telefonach.
Po siódme, są pytania, do których wracam, pytania, na które odpowiedź nie ulega zmianie. Na przy- kład: Dlaczego zdałem bezbłędnie egzamin dojrzałości, a oblałem egzamin z miłości do Kasi? Przecież nasze kochanie było wieczne, bo niedokonane. Czynność odbywająca się czy też trwający stan nie mogą się skończyć, są teraźniejszością, gramatyka nie dopuszcza innego rozwiązania. Tylko to, co dokonane, występuje w czasie: w przeszłym lub przyszłym. To, co niedokonane, trwa w teraźniejszości, nigdy się nie kończy i nie spełnia. A jednak, a mimo to, wbrew gramatyce i słownikom — uczyniłem naszą miłość wyjątkową lub raczej: wyjątkiem.
Kogo, czego (nie ma)? Na to pytanie odpowiada dopełniacz, najczęstszy przypadek, beznadziejny i nieodwracalny.
A gdybym urodził się w języku bez dopełniacza? Czy coś potoczyłoby się inaczej? Czy mógłbym mieć to, czego nie mam?
„A co powiesz o «na czczo»?", zapytała Kasia. „Że na czczo rzadko występuje dobrowolnie", odpowiedziałem.

wtorek, 21 kwietnia 2020

Abramores Perros


Dziwnie kończy się film Alejandro Gonzalesa Inarritu Amores Perros. Jest to przecież obraz na wskroś realistyczny. Mamy wrażenie, że kamera uczestniczy niejako w życiu marginesu wielkiego miasta – Mexico City – na zasadzie współuczestnika, jakbyśmy oglądali te historie okiem anonimowego obserwatora wdzierającego się w tajemnice slumsów. Film opowiada trzy niezależne historie, balansując między poetyką Almodovara, gdzie bohaterowie ocierają się o siebie, gdzie ludzie i ich losy, nigdy sobie tego nie uświadamiając, splatają się ze sobą, przenikają, spotykają i mijają na każdym kroku. A jednak ten film kończy się zupełnie symbolicznie. Główny bohater (dużo czasu zajmuje zorientowanie się, że to on jest głównym bohaterem – choć od początku się pojawiał, przewijając się przez wszystkie historie, to jego historia zostaje opowiedziana na końcu) obcina swe długie włosy i brodę i opuszcza miasto, kierując się ku czarnej, wyschniętej i na pewno niegościnnej pustyni. Horyzont wydaje się być niczym nieograniczony. Opuszcza miasto i żegna się raz na zawsze z przeszłością. Już nigdy tu nie wróci, nie wiemy, jak będzie wyglądało jego życie, ale będzie ono na pewno inne, nowe.

I w oczach stanął mi wówczas Abraham opuszczający swe Ur – wielkie miasto ogarnięte bezdusznością boga biurokracji, omotane pajęczyną praw wysysających z ludzi resztki godności; miasto, gdzie roi się od Kainów, gdzie żony zdradzają mężów, a kochankowie zostają wystrychnięci na dudka, gdzie wszelkie plany przytłoczone cieniem masywnych murów miejskich rozsypują się w gruzy, gdzie rządzą pieniądz i zawiść.
Kierkegaard cały swój podziw ogniskował wokół góry Moria. Nie byłoby jednak Morii bez porzucenia Ur. To musiał być niewiarygodnie wielki czyn, pomijając nawet ogrom strat i rozczarowań, jakich musiał doznać Abraham, by zdecydować się na ten krok. Choć w przeciwieństwie do bohatera filmu Innaritu nie musiał robić tego sam. Miał swoje wizje. Pierwsza zdarzyła się w Ur, następne przyjdą później: najpierw ta w Harranie, potem ta z góry Moria. 
Abraham miał jednak Głos, któremu wierzył i który go prowadził. Bohaterowie Inarritu nie mają. Octavio kilkukrotnie z wyrzutem będzie pytał żonę swego brata, której oddaje zarobione pieniądze: „Jeszcze nie rozumiesz?” Nawet wówczas, gdy powie jej wprost, że chce z nią wyjechać do Juarez, ta zapyta „Dlaczego?”. On znów powie: „Nie rozumiesz?” A jej „Rozumiem” nie będzie wiarygodne. W decydującym momencie zdradzi go. Nie będzie dane im opuścić Ur, ona ucieknie (ale nie poza miasto) ze znienawidzonym mężem, on nie zdobędzie się na samotną wędrówkę. Jak w Truman Show Weira, miasto będzie więzić bohatera, uzależnionego od budowlanych struktur. Podobnie druga para bohaterów, która częściowo dopnie swego: zamieszkają razem, w nowym domu. Ale ich życie od tego szczęśliwego dla nich momentu zacznie się rozpadać. Być może wszystko przez niewielką dziurę w podłodze. Wyzwolenie uda się dopiero trzeciemu bohaterowi, który na odchodnym zorganizuje jeszcze dwóm synom tego miasta, dwóm Kainom, walkę na śmierć i życie – jak walkę psów, których kilka oglądaliśmy na początku filmu.  

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Król


Niepomiernie mnie drażni, gdy tylko daje znać, że żyje. Nie znoszę hałasu, a jego uporczywość w gryzieniu krat jest wprost nie do wytrzymania. Podrywam się i podbiegam do klatki, robię zamach i z nieudawaną agresją wymierzam wyimaginowany cios. Z reguły odskakuje. Już jednak po chwili powraca do gryzienia krat, może nawet z jeszcze większą werwą niż na początku. Jakby był kompletnym durniem. Zadaję sobie wówczas pytanie, czy naprawdę nic nie rozumie? Czy nic do niego nie dociera? Ma co żreć, więc o co mu jeszcze chodzi? Następnym razem reaguję więc zdecydowanie bardziej agresywnie. Uchylam jego olbrzymią klatkę od góry i gwałtownymi ruchami ręki, próbuję go przestraszyć. Nie przestaję przy tym mu wymyślać. Z reguły sypią się durnie czy ciule, a nawet sukinkoty i skurwiele. Czasami i na tym nie mogę poprzestać, żeby osiągnąć upragniony spokój i ciszę. Od czasu do czasu muszę mu trzepnąć dłonią po uszach. To z reguły definitywnie załatwia  sprawę. Więcej się nie odważa dopominać o swoje prawa. Ale to nie jest najgorsza rzecz, jaka może go spotkać. Teraz, gdy dowiedzieliśmy się, że syn ma astmę i że królik może być powodem nawracającego zapalenia oskrzeli, nie będzie już taryfy ulgowej. Trzeba się go pozbyć. Na razie wypróbowaliśmy subtelnych metod, w stylu oddanie do schroniska (nie ma takiej możliwości, w naszych okolicach jest tylko schronisko dla psów), oddanie do sklepu zoologicznego (nie chcą przyjąć) czy nawet uśpienie (żaden weterynarz nie uśpi zdrowego zwierzaka), skontaktowaliśmy się nawet z pewną kobietą, która potrzebowała samca  do rozrodu. Przyszła, ale okazało się, że nasz Tygrys (to córka wymyśliła mu to imię) jest samiczką. Kobieta odeszła z kwitkiem. Zrobiło mi się go zresztą żal. Przez krótką tylko chwilę, ale jednak. Nie pozwolił się wziąć na ręce, wyrywał się, biegał jak oszalały. Nie wiem, co sobie pomyślały o nas ta kobieta, w każdym bądź razie ja wyraźnie widziałem, że królik nie jest u nas szczęśliwy. Owszem, kiedyś wychodził, biegał, przychodził, by go pogłaskać, ale wtedy jeszcze był wzorowym królikiem. Nie hałasował po nocach, nie robił kup po całym pokoju, a później potrafił wysikać się na kanapie, pogryźć kable myszki od komputera (musiałem kupić nową, i to cztery razy!). Przestaliśmy go więc wypuszczać. Dzieci też szybko się nim znudziły. Syna rozczarował fakt, że Tygrys nie chce przyjść do niego na ręce. I tak już zostało. On w klatce, czasami z mizerną ilością pokarmu, choć z reguły żona dbała, by miał wszystko, co mu potrzebne do życia. No i te nocne hałasy.  Zwłaszcza w nocy z poniedziałku na wtorek. Po weekendzie, przyzwyczajony do naszej obecności, przesypiał widocznie poniedziałek i w nocy zaczynał dokazywać. Wynieśliśmy go do karceru, tzn. do łazienki. Oczywiście razem z klatką. Ale to zrobiło swoje. Od tamtej pory nawet nie gryzie krat. Nie znaczy to, że jego życie ustabilizowało się. Ponieważ nie udało nam się go nikomu oddać, najprawdopodobniej spotka go gwałtowna śmierć. Owszem zarzekałem się, że jestem w stanie złamać mu kark i nie czuć żadnych wyrzutów sumienia, ale to było tylko takie gadanie w afekcie. Gdy doprowadzał mnie do szału. Teraz mam nawet obiekcje, by wypuścić go gdzieś poza domem, a niech idzie w cholerę, niech zeżrą go jastrzębie czy nawet psy. Ociągamy się. Poza tym parę dni temu miałem dziwne przywidzenie. Trudno to określić precyzyjnym terminem. Nie mogę tego nazwać wrażeniem, bo nie było to wrażenie, ja naprawdę poczułem się jak królik. Czułem i myślałem jak on, to znaczy tak, jakbym myślał ja – człowiek – gdybym był na jego miejscu, a nie umiałbym mówić. Odczułem to jako najgorszy rodzaj piekła – takie chyba nie przyszło do głowy nawet Kafce, mimo tylu opowiadań o robalach, kretach i psach. Na ułamek sekundy doznałem uczucia, że to ja jestem królikiem zamkniętym w klatce i że to jest moje piekło, moja reinkarnacja upadku duchowego, jak w indyjskich wierzeniach w metempsychozę, przy czym najdziwniejsze było to, że ze swej klatki widziałem samego siebie. Widziałem moje ściągnięte gniewem brwi, słuchałem moich wulgarnych wybuchów, czułem uderzenia moich rąk, domyślałem się, że skończę w rowie. Próbowałem dać znać, że to ja, że jestem człowiekiem, żebym nie robił sobie krzywdy (jakże głupio i niezręcznie to brzmi, a przy tym jakże przerażająco!), że potrzebna mi miłość, akceptacja i zrozumienie – jak każdemu – na darmo, w zamian za to musiałem oglądać wykrzywioną nienawiścią twarz, słuchać obelżywych bluzgów i cierpieć brutalne razy. Rzeczywiście – piekło. I żadnych szans na porozumienie, na przekazanie informacji, że powinienem zmienić swoje życie.
Bezruch pełen obojętności.
Pragnę głębokiej ciszy, by móc rozmyślać.
Usta zaciśnięte z wysiłku – chęć przemocy i opanowywania się.
*

Z początku myślałem, że istoty, o jakich pisał w swoim opowiadaniu Cortazar, zostały przez niego wymyślone. Sprawdziłem jednak w Wikipedii. Co najśmieszniejsze, przeczytałem w niej słowo w słowo to samo, co u Cortazara, który powołując się na encyklopedię z Sainte-Geneviève, pisał, że aksolotle są neotenicznymi, posiadającymi skrzela larwami płazów ogoniastych z rodzaju amblistoma. W Wikipedii było dokładnie to samo. Nawet zadałem sobie pytanie, kto od kogo odpisał. Czy tłumaczka, Zofia Chądzyńska, z jakiejś polskiej encyklopedii, czy też jakiś wikipediowiec stworzył tę definicję na podstawie opowiadania Cortazara, a więc informacji, jakie uzyskał z francuskiej encyklopedii za pośrednictwem Chądzyńskiej. Tak czy inaczej Cortazar w swoim opowiadaniu Aksolotl powołuje do istnienia pierwszoosobowego narratora, którego zafascynowały aksolotle – dziwne płazy o – jak pisze – czterech parach zewnętrznych różowych skrzelach, azteckich twarzach, ludzkich rękach i mało ruchliwych nagich i różowych ciałach. Fascynuje go ich bezruch pełen obojętności, poprzez które – jak pisze – próbują unicestwić czas i przestrzeń. Studiuje je, przygląda się im, próbuje je zrozumieć. Wyobraża je sobie nawet jako jednostki świadome, jako niewolników własnego ciała, wiekuistym wyrokiem skazanych na głębinową ciszę, na rozpaczliwe rozmyślania. W końcu dochodzi do przemiany.
Z bardzo bliska widziałem głowę nieruchomego, dotykającego szyby aksolotla. Nagle, ale bez zaskoczenia, zamiast aksolotla ujrzałem swoją twarz przylepioną do szkła, z zewnątrz akwarium, z drugiej strony szyby. Po czym moja twarz oddaliła się i zrozumiałem. Jedno było dziwne: że mogłem myśleć tak jak przedtem, że mogłem jak przedtem widzieć. Kiedy to sobie uświadomiłem, odczułem grozę, jak człowiek pogrzebany żywcem. Zewnątrz moja twarz znowu zbliżała się do szyby, widziałem swoje usta o wargach zaciśniętych z wysiłku, aby zrozumieć aksolotle. Byłem aksolotlem i w sekundzie olśnienia dowiadywałem się, że żadne porozumienie nie jest możliwe.
Narrator-człowiek z czasem przestaje przychodzić, by studiować aksolotle. Przez jakiś czas narratorowi-aksolotlowi udawało się podtrzymać to zainteresowanie, ale tylko wtedy, gdy udawało mu się wstępować na narratora-człowieka. Potem ta umiejętność minęła. W końcu definitywnie został aksolotlem. Udało mu się zaszczepić w nim tylko jedną myśl: że aksolotle myślą jak ludzie. Przekazał mu tę prawdę, kiedy jeszcze był nim, człowiekiem. Pociesza go tylko jedno, że narrator-człowiek napisze coś o nich, że będzie myślał, że opowiada bajkę, i napisze to wszystko o aksolotlach.
Narrator przejrzał się w szybie akwarium i stał się aksolotlem. Ja przejrzałem się w opowiadaniu Cortazara. Powróciły do mnie wrażenia i uczucia, jakich doznałem w związku z królikiem, a raczej w związku z możliwością wcielenia się w królika. I zadaję sobie pytanie. W czyim imieniu mówię? Co pcha mnie do pisania? Narratorem opowiadania Cortazara jest bez wątpienia aksolotl, poznajemy jego historię, istoty ludzkiej zamienionej w aksolotla. Człowiek, od którego jak gdyby się odłączył nie przestał istnieć, a on zaczął swoje drugie, głębinowe i piekielne istnienie. Wiekuiste skazanie na mękę tego płynnego piekła. Ale skoro stał się aksolotlem, to kto napisał opowiadanie? Tylko narrator-człowiek. On nie przestał istnieć. Napisał WSZYSTKO o aksolotlach, choć nie zdaje sobie sprawy, że ta nieprawdopodobna fikcja, jest najszczerszą prawdą. Opowiadanie samo w sobie jest fikcyjne, a jednak jego konstrukcja narzuca nam taką interpretację, że aksolotle są ludźmi uwięzionymi w swego rodzaju piekle. Jak zostanie królikiem. Nie sposób się uwolnić od myśli, że wszystko to jest prawdą, że wszystko to jest możliwe. W prawdopodobnym świecie fikcji jest właśnie tak, nie inaczej. Tajemna podświadomość, zaszczepiona przez aksolotle każe narratorowi-człowiekowi pisać podobne opowiadania. Opowiadanie ma przemycić prawdę o aksolotlach, mimo że sam narrator-człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że wszystko, co napisał, jest prawdziwe. Uważa to tylko za swój wymysł, za fikcję, za wynik swego przewrażliwienia. Gdyby odtworzyć los narratora-człowieka bez momentu rozdwojenia, otrzymalibyśmy historię człowieka zafascynowanego przez jakiś czas niezwykłymi płazami, który pod wpływem tego zainteresowania i dziwnych wrażeń pisze fantastyczną historię, jakoby się zmienił w aksolotla, zostając jednocześnie sobą. To tak jakbym ja na podstawie swoich niezwykłych doznań napisał historię o tym, jak stałem się królikiem, pozostając jednocześnie sobą. W momencie ukończenia pisania przestaję jednak nim być. Fikcja pozostaje tylko kwestią wyobrażeń i wrażeń, nie rzeczywistości. Jednak zakończenie Cortazara, gdzie aksolotl wyraża nadzieję, że świat dowie się prawdy o aksolotlach, podważa tę interpretację. Mamy inną możliwość. Aksolotle, podobnie jak i króliki, są oczywiście tylko metaforą (choć nie do końca). Oto jesteśmy istotami duchowymi, których prawdziwe życie przebiega w innej sferze, śmierć zaś będzie takim rozdzieleniem, rozdwojeniem. Nasza świadomość (to co niektórzy nazywają duszą) pójdzie do piekła, wcielając się, zgodnie z hinduskimi wyobrażeniami, w np. królika. Nie przestaje jednak być sobą, nie przestaje myśleć, widzieć i rozumieć. A przede wszystkim nie przestaje osądzać i oceniać. Rozumie, że znalazł się w piekle, a wszystko przez źle przeżyte życie, przez błędy tego, od którego został odcięty i któremu w żaden sposób nie jest w stanie przekazać informacji – nie ma możliwości porozumienia – by zrozumiał, by dotarło do niego, jakiego rodzaju błędy popełnia. Prawda świata duchowego przedziera się przez właśnie tworzenie możliwych możliwości możliwego, przez literaturę, która myśląc, że tworzy fikcję, wyraża niewyrażalne. Przebija poprzez nią prawda świata. W ten sposób autor mówi nie to, co zamierzał. Chyba, że – tak jak sugeruje Cortazar, powołując do życia podwójnego narratora, narratora-autora czy inspiratora i narratora-wykonawcę – chyba że autor dokładnie wie, że istnieje taka wartwowość świata. Ale kto w nią uwierzy? Zapewne nikt, gdyby zechciał to powiedzieć tekstem publicystycznym. Literatura pokonuje ten problem. Zawsze można powiedzieć: to fikcja, bajka, cóż w tym złego?  I już zza tej kurtuazyjnej kurtyny, za pośrednictwem literatury rzucimy światło duchowej rzeczywistości na proch naszego nędznego życia. Bez literatury nic by nie było. Ona jest kluczem nie tylko dla zrozumienia (bez konieczności stawania się aksolotlem czy królikiem), ale i dla zmian w zachowaniach. Gdyby nie Cortazar, nic bym nie zrozumiał. Pozostałbym dalej obojętny, głębinowo obojętny i okrutny.

*
                              
                Syn oczywiście nie przestał chorować, powinniśmy się pozbyć królika. Tymczasem biega wolny. Jest czysty i schludny, nie załatwia się na dywanie, w tym celu wraca do klatki, a to mu się wcześniej nie zdarzało, nawet kraty gryźć  przestaje, gdy go o to grzecznie poproszę. Czyżby zmądrzał? Czyżby zrozumiał? A może porozumienie jest możliwe? Jak możliwe jest pełne panowanie nad swoim życiem? I żadnego piekła.

*

Minęły trzy dni i począwszy od dziś królik ma jednak szlaban. I dopiero teraz uspokoił się na dobre. Dopiero, kiedy on dostał szlaban i kiedy ja zrozumiałem, jak jest naprawdę. Dopiero teraz nikt nikogo nie krzywdzi. A dostał szlaban, bo za wiele sobie pozwalał. Gryzł kraty, wychodził z pokoju, potrafił wejść nawet do łóżka śpiących dzieci, a wyganiany z ich pokoju, zaszywał się pod łóżkiem. Wrócił zatem do klatki na stałe. Zresztą już prawie wiosna. Za parę dni klatkę wystawi się na balkon i będzie spokój. Przecież wszystko, co mówiłem wcześniej, to tylko halucynacja. ‘Możliwe możliwości możliwego’. Królik nie jest Bogiem. Staje się nim tylko wtedy, gdy ja – będąc Bogiem – jestem królikiem. Ot i cały sekret. Literacko-duchowy solipsyzm.

niedziela, 19 kwietnia 2020

"Je est un autre", czyli od rozpoznania do zaprzeczenia


Nikt równie tragicznie nie pokazał momentu rozpoznania jak Racine. Moment ów charakteryzuje skumulowanie pytań. W Andromasze czytamy:
Co widzę? To Hermiona? Co słyszę?
Dla kogo płynie krew, którą rozlałem?
Czy to Pyrrus umiera? A ja jestem Orestesem?
Jakieś gwałtowne i dramatyczne doświadczenie wyrywa człowieka z nieświadomości bytu i stawia twarzą w twarz ze sobą i swoim losem. Człowiek oszołomiony i zniewolony konkretnością problemu potrafi tylko pytać i nie jest do końca pewne, czy chce poznać odpowiedź. Lepiej byłoby nie poznawać. Od tego momentu wyjaśnienie tożsamości i odpowiedź na pojawiające się pytania staje się bolesnym pragnieniem połączonym z obezwładniającym lękiem przed poznaniem prawdy, zwłaszcza z lękiem o autentyczność odpowiedzi. Z takiej opresji człowieka ratuje obecności drugiego, innego. Wówczas obiektywność jego spostrzeżeń nie będzie wątpliwa, pozostanie tylko uwierzyć i zdać się na łaskę Boga.
Nie chodzi jednak tylko o problem odkrycia swego „ja” w jakimś druzgoczącym momencie egzystencjalnym. Problemem jest również konfrontacja teraźniejszości z przeszłością, z wiedzą o sobie samym, jaką człowiek posiadał zanim spadł na niego grom. Pytania się mnożą. Człowiek pyta: Czy jestem zarazem tym, kim jestem, i tym, kim byłem? Wydaje się to niemożliwe, więc czuje się naraz tak, jakby się zgubił, nie na zewnątrz, to jest w otaczającym świecie, ale na obszarze swego wewnętrznego istnienia, który stał się niezwykły i niebezpieczny. Następne więc pytanie to: Gdzie jestem? Rozpoznanie to zagubienie, bo człowiek poznaje innego siebie, traci dobrze znany obraz, do którego był przywiązany.
Jedna, kluczowa chwila w życiu człowieka ujawnia jego istotę i przyszłe losy, pozwala zrozumieć determinizm przyszłości. Mimo że „ja” jest chwilowe, to rzeczywistość, jaka się za odkryciem „ja” pojawia, ma charakter czegoś zupełnie niechwilowego.
Romantyzm wykorzysta ten obraz, by powiedzieć co innego. Chwila poznania będzie ukazywać oderwanie od niechwilowej rzeczywistości – od trwania. W doświadczeniu chwilowej prawdy ujawniać się będzie słabość owej chwili jako tej, która nie nigdy nie może doświadczenia dopełnić. Świadomość teraźniejszości to świadomość braku. Świetnie widać to u Gerarda de Nervala, dla którego chwila iluminacyjnego poznania jest posiadaniem wszystkiego, jest osiągnięciem maksimum w minimum, ale kiedy chwila minie, poecie pozostanie już tylko świadomość straty i życie wśród ruin.
Ponieważ chwile poznania zależą w głównej mierze od człowieka, od jego zdolności twórczych (głównie w sensie artystycznym), więc – jak pisze Georges Poulet – „człowiek okazuje się złym stwórcą człowieka”, „zdolny sam tworzyć chwile życia, człowiek okazuje się niezdolny do stworzenia bytu, do nadania sobie bytu.” Od nieznanego „ciężaru przyszłości, który trzeba dźwigać – jak pisze Quinet – w pustce teraźniejszości”, ratuje jedynie historia i jej determinizm przyczynowo-skutkowy. Ale ratunek ten jest znów zniewoleniem.
W filozofii trwanie uwolni się od historii dzięki Bergsonowi. Determinizm zostanie zaprzeczony. Ale zanim Bergson ujmie to w swe filozoficzne formuły, łańcuchy przeszłości skuwające teraźniejszość rwać będą poeci. Przede wszystkim Rimbaud. Najpierw uruchomi siły anihilizacyjne. Zniszczenie przeszłości i dotarcie do swoistej nicości, umożliwi nadanie sobie bytu zgodnego z własnym twórczym zamysłem. W poezji Rimbauda poraża właśnie ta nieustająca nowość.
Jak u Racine’a poznający siebie miał wrażenie, że poznaje innego, tak u Rimbauda zaprzeczenie przeszłości w imię nowości jest zaprzeczaniem swemu staremu „ja”. Je est un autre (Ja to ktoś inny, Ja jest kimś innym). To jest moment, który prowadzi nas do współczesnego myślenia o tożsamości i do absurdów w nim zawartych: podwójności czy nawet symultanicznej antonimiczności. Daje już temu świadectwo przyjaciel Rimbauda, Verlaine w tomiku o znaczącym tytule: Równolegle.
Ten tok myśli doprowadził również do takiej oto frazy z Psychicznego naturalizmu Przybyszewskiego:
Ta manifestacja mojej indywidualności, widzącej i słyszącej to, czego moja osobowość nie jest w stanie dostrzec to objawienie się Czegoś we mnie, co prowadzi inne życie, różne od tego, którego jestem świadomy.
„Naga dusza” Przybyszewskiego to nic innego jak un autre Rimbauda.

sobota, 18 kwietnia 2020

Tożsamość a zaprzeczenie


Borges pisze o teologu, który po śmierci odkrył, że jest również swoim wrogiem, którego przez całe życie zwalczał.
Do snucia dalszych refleksji nad tożsamością zachęca wczorajszy film Jima Jarmusch z 1989. Oto kilka luźnych uwag na jego temat.
„Poza prawem” jest opowieścią o dwóch wykolejeńcach – pierwszy z nich to Zack, zbuntowany DJ, którego gra Tom Waits. Drugi to Jack (rymowanie się ich imion nie jest przypadkowe, w opowieści o teologu brakuje jeszcze właśnie tego elementu: rymujących się imion) grany przez innego amerykańskiego muzyka Johna Lurie. Ich (sic!) alter ego jest zaś Bob – „zagubiony” w Stanach Włoch (Roberto Benigni). Nie bez znaczenia jest również fakt, że Benigni występuje w filmie pod swoim autentycznym imieniem. Cała trójka ląduje w więzieniu: Zack i Jack „za niewinność”, Roberto za zabicie człowieka, choć jak sam o sobie mówi, jest przecież dobrym człowiekiem.
Nie wiemy dlaczego, ale od pierwszej chwili Jack i Zack stają się swoimi wrogami. Może z tego samego powodu, dla którego teolog  nienawidzi swego adwersarza? Pierwsza ich rozmowa kończy się takimi oto słowami:
- Dla mnie nie istniejesz – mówi Jack.
- Jeżeli ja nie istnieję, to ty również, nie ma celi, prycz, murów i więzienia.
Jeżeli Jack neguje realność Zacka, negować musi również istnienie świata, którego częścią jest Zack. Jak jednak pogodzić nieistnienie świata z jedynym prawdziwym wrażeniem kształtującym tożsamość Jacka, jakim jest wściekłość i niedowierzanie z powodu znalezienia się w więzieniu? Właśnie to wrażenie, to uczucie „wrzucenia w życie więzienne” jest podstawą tożsamości Jacka. Skoro więc zaprzecza temu wrażeniu (nie byłoby go, gdyby nie było więzienia), jedyną logiczną konsekwencją jest to, że Jack również nie istnieje. Innymi słowy: jeżeli nie będzie Zacka, nie będzie Jacka. Pewnie dlatego Roberto myli z początku ich imiona, a gdy w końcu użyje odpowiedniego do odpowiedniej osoby, wypowiada to imię głośno, jakby chciał zaczarować rzeczywistość, wzmocnić wątpliwy byt zarówno Jacka jak i Zacka.

Podważanie rzeczywistości nie dotyczy tylko Jacka. Przecież obaj, Jack i Zack, mówią o sobie: niewinni (dobrze wiemy, co z nich za ziółka). A Roberto w odpowiedzi na pytanie, za co trafił za kratki, odpowiada prostolinijnie: za zabójstwo. Było przypadkowe i absurdalne, ba, można je zinterpretować jako obronę własną, ale Roberto nie musi zmieniać otaczającego go świata, nie czuje takiej potrzeby. Co prawda dorysowuje w celi okno, ale jest to żartobliwa kreacja rzeczywista, a nie uchodząca za prawdziwą a odbywająca się wewnątrz „ja”. Również Nicoletta będzie do niego mówić: „Mój ty kochany zabójco.”

Jeszcze lepsza jest scena, kiedy Zack przedstawia się jako Lee Baby Simms – DJ jednej z nowoorleańskich rozgłośni. Jack niezwykle poruszony, mówi:
- Ty jesteś Lee Baby Simms? To niesamowite.
- Słyszałeś o mnie?
- Nie.
Jego przeczenie wypowiadane jest w zupełnie innej tonacji, zwłaszcza, że pierwsza reakcja wcale nie wydaje się kpiną. „Nie” jest zaprzeczeniem nieświadomego wrażenia podziwu, jakiemu przez chwilę, instynktownie, uległ. Kiedy jednak przychodzi do świadomego potwierdzenia, Jack odcina się od swoich pierwszych reakcji. Nie chce odpowiadać na wpływy świata w sposób świadomy.

Kim jest Roberto dla tych dwojga? W świecie Jarmuscha nie jest możliwe otwarcie na drugiego człowieka, nie jest możliwa prawdziwa komunikacja. Roberto jest kimś, kto uświadamia ten fakt, ale – co ciekawe – nie uświadamia go samym zainteresowanym, ale nam, widzom.
Po cóż bowiem jest epizod z cytowaniem Roberta Frosta? (Zack śmieje się: Robert Frost, Roberto Frost, Bob Frost – mając na myśli postać graną przez Begniniego). A cytowany jest jeden z najsłynniejszych wierszy amerykańskiego poety. Cytat jest nietłumaczony i w dodatku po włosku, ale po gestach, które wykonuje Włoch, nie mamy wątpliwości, że chodzi o Niewybraną drogę.
Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:
Żałując, że się nie da jechać dwiema naraz
I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony
W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,
Gdzie wzrok niknął w gęstych krzakach i konarach;
Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,
Może wartą wyboru z tej jednej przyczyny,
Że, rzadziej używana, zarastała trawą;
A jednak mogłem skręcić tak w lewo, jak w prawo:
Tu i tam takie same były koleiny,
Pełne liści, na których w tej porannej porze
Nie znaczyły się jeszcze śladów czarne smugi.
Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,
Drogi nas w inne drogi prowadzą - i może
Nie zjawię się w tym samym miejscu po raz drugi.
Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,
Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:
Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano
Dwie drogi: pojechałem tą mniej uczęszczaną -
Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.

         Jack i Zack są jak jeden podróżny w dwóch wcieleniach, jak teolog Borgesa. Cytat ten jest przecież antycypacją ostatniej sceny, w której bohaterowie (zostawiwszy Roberta w przydrożnej restauracyjce, gdzie spotkał jakąś Włoszkę i zakochał się w niej, a ona w nim) stają na rozdrożu. Jeden chce iść na zachód, drugi na wschód. Włoszka mówiła coś o drogowskazie, ale go nie ma. Wówczas Jack mówi: wszystko jedno, wybieraj, ja pójdę w drugą stronę. Przed rozstaniem wymienią się również kurtkami. Są przecież jednym.

I na koniec: mamy również do czynienia z dialogiem autorów. Na wątpliwości Frosta (i może /Nie zjawię się w tym samym miejscu po raz drugi.) Jarmusch odpowiada „podtytułem filmu”, który brzmi: It's not where you start - It's where you start again.
Tożsamość kształtuje się w osobnych i odseparowanych chwilach. Dotarcie do siebie możliwe jest więc w każdej z nich. Raz zaprzepaszczona szansa nie oznacza klęski. Można zrobić to jeszcze raz. Dokonać wyboru. Niewielu potrafi widzieć te luźne i odseparowane chwile jako ciągłość, i odczuwać je jako stałe trwanie, jak Roberto (wiemy o tym, bo cytuje Whitmana, a w poezji tego poety widać to najlepiej: ciągłość i jedność świata – od człowieka po źdźbła trawy).

piątek, 17 kwietnia 2020

Na progu „ja” – Kartezjusz i Mallarmé


Kiedy Kartezjusz niszczył w sobie wszystko, co fałszywe, cierpiał jakby wyzbywał się siebie. Negacja przeszłości była równa negacji siebie z przeszłości, a tym samem i przyszłości – cała wiedza i pewność stała się nagle nieprzydatna. Kartezjusz znalazł się poza czasem, osiągnął punkt zero, w którym entuzjazm i rozpacz były na równi umotywowane. Uratować go mogło tylko stworzenie nowego „ja”, w oparciu o bieżącą chwilę. To refleksja nad teraźniejszością wyrażona słynnym cogito ergo sum określiła jego tożsamość.
Podobne doświadczenie, ultrakartezjańskie – jak pisze Poulet – stało się udziałem Stefana Mallarmégo. W latach 1866-67 Mallarmé przeżył załamanie, które doprowadziło go do zwątpienia we własne „ja”. Do tej pory Mallarmé lokował swoje „ja” w sferze idealnej, sferze marzeń wyzwolonych od rzeczywistości. Teraz nagle przekonał się, że rzeczywistość rządzona przez nieznośny dla jego umysłu przypadek jest o wiele bardziej prawdziwa niż władza nierealnego i nieistniejącego Ideału. Gdzie więc jest miejsce na jego „ja”? W rzeczywistości, którą neguje, czy w niebycie Ideału?
Na tym doświadczeniu Mallarmé oparł nowy etap swoich poetyckich poszukiwań. Ich efektem było „zmartwychwstanie ja”, lecz nie „po śmierci”, ale – jak sam zaznacza – „dzięki śmierci”. Śmierć w ujęciu Mallarmégo staje się bowiem nie biernym przyjmowaniem snu, ale aktem woli, jedynym możliwym wyborem. Doświadczenie to poeta opisał w jednym ze swoich dzieł. Jest nim dyptyk Igitur składający się z Północy i Wyjścia z pokoju (cóż za Beckettowskie tytuły!).
Pierwszy z nich jest opisem „śmierci”, drugi „zmartwychwstania”.
Śmierć to „obecność północy”. Północ to swego rodzaju logiczna aporia. Istotą bowiem tarczy zegara jest jego dynamiczność, moment, w którym kończy się jedna godzina, jest momentem rozpoczęcia godziny następnej. Nie ma niczego pomiędzy godzinami, żadnej granicy (jak w logicznej zasadzie wyłączonego środka). Godzina oznaczana cyframi: 11.59 należy do godziny Dwunastej tak samo jak 12.00, nie różni ich nic. Północ (12.00) jako moment przejścia do godziny 0.01 nie trwa, nie ma swego czasowego środowiska, jest tylko nieuchwytną, i w pewnym sensie nieistniejącą, granicą między godzinami. Północ to moment niezwiązany ani z przeszłością, ani przyszłością. Jest dziełem abstrakcyjnego umysłu i powołanie jej do istnienia wynika z aktu woli, Północy nie ma, Północ staje się, zostaje stworzona.
Skądinąd aporia czasu jest jeszcze bardziej skomplikowana: logicznie rzecz biorąc Północy, tak samo jak i teraźniejszości, nie ma, żadna z nich nie istnieje. Przeszłość i przyszłość są, bo jedna była, a druga będzie. Teraźniejszości nie ma, bo chwila, o której orzekamy, że jest teraźniejszością, w momencie, gdy wypowiadamy nasz sąd, staje się już przeszłością. Z drugiej strony to właśnie tylko teraźniejszość istnieje, bo tylko ona jest przeżywana w każdej pojedynczej chwili. Przeszłość i przyszłość zaś to czas albo martwy, albo potencjalny, a więc tak czy siak nieistniejący.
Z początku w dziele Mallarmégo mamy do czynienia z pierwszą wersją tej aporii na temat czasu. Poetycki umysł każe istnieć niemożliwej chwili.
Absurdalność Północy można jeszcze lepiej zilustrować „rokiem zerowym”, granicą między erami. Godzina 12.00 należy do 31 grudnia 1 r. p. n. e. Sekundę później mamy już godzinę 0.01 i 1 styczeń 1 r. n. e. Gdzie więc granica? Tutaj o Północy (jako granicy) w ogóle nie można mówić.
Jednak abstrakcyjna myśl poety stwarza ją. Skoro jest, musi być czymś, musi być gdzieś. Mallarmé opisuje Północ jako pusty pokój. Tu pojawia się kolejne zastrzeżenie: jeżeli pokój został stworzony siłą abstrakcyjnej myśli, oznacza to, że jest w jakiś sposób związany z przeszłością, ma swoją genezę. Mało tego, musi mieć też swój cel, zgodnie z którym został powołany do istnienia. To oznacza, że istota pustego pokoju (Północy-Śmierci) związana jest z przyszłością. Tu mamy do czynienia z drugą odmianą wspomnianej aporii. Północ nie istniej w teraźniejszości, wyraża się bowiem w przeszłości i przyszłości. Na tej samej zasadzie nie istnieje Śmierć (jako pewne trwanie, jako moment umieszczony w czasie), gdyż znajduje się między dokonanym życiem, a wiecznością śmierci czy niebytu (czymkolwiek śmierć jest).
Wracając do granicy między erami, moglibyśmy powiedzieć, że poprzednia era to „era przed Chrystusem”, nasza: „po Chrystusie”. Dzięki takiemu (językowemu bądź co bądź) sprecyzowaniu najważniejsze staje się wydarzenie centralne przywoływane słowem: Chrystys. Jednocześnie przez odniesienie przeszłości i przyszłości do tego wydarzenia (przed, po), zostają one wzmocnione w swoim istnieniu.
Tymczasem Mallarmé dookreśla istotę Północy. Stworzenie Północy dało asumpt do powrotu przeszłości i przyszłości, ale o dziwo tylko jedna z nich „przeżyje”. „Podczas Północy” umysł głównie zajmuje się swoją przeszłością, przeżywa wszystkie chwile, które minęły, przeżywa tak naprawdę wszystkie te śmierci, z których w przeszłości składało się jego istnienie. Mało tego, przeżywa jako przeszłość to, co minęło, ale nawet to, czego nie było, a co przeżył tylko w swych marzeniach. Marzenia, choć nigdy się nie spełniły, choć nigdy nie zaistniały, istnieją na takich samych prawach jak rzeczywiste zdarzenia, gdyż zostały stworzone i przeżyte w przeszłości. To wystarcza, by potwierdzić, że istniały i że były przeszłością, chociaż zdawały się sięgać przyszłości. Ale i to nie wszystko. Nie ma również teraźniejszości. Gdyby bowiem istniała teraźniejszość, to istniejące w teraźniejszości marzenia musiałyby się odnosić do nieistniejącej jeszcze przyszłości – a tej przecież nie ma. Przyszłość tworzona w przeszłości jest przeszłością i niczym więcej. I wówczas powraca „ja”, które wyobraziło sobie Północ jako pusty pokój. „Kłamstwo nieskończoności – jak pisał Mallarmé – zostaje zbadane”. „Ja” wreszcie nie ma wątpliwości, że „myśli i stwarza siebie”.
Wszystko to dzięki stworzeniu Niebytu (Północy), czyli (podobnie jak Kartezjusz) stworzeniu siły negującej, a następnie dzięki zanegowaniu go swoim istnieniem – zanegowaniu negacji. Najpierw negację trzeba było jednak stworzyć, trzeba było odpowiedzieć na pytanie: Czy Niebyt „jest” czy go „nie ma”?
Teraz „ja” może nawet zadecydować, że marzenie (które w punkcie wyjścia było fałszywe i nie istniało) stanie się prawdą i jedyną rzeczywistością.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Myśli o potędze i dezawuacja snów – Raskolnikow i Kartezjusz


W październiku 1619 roku doszło do przełomowych wydarzeń w życiu Kartezjusza. Na początku miesiąca wyjechał do Niemiec, by uczestniczyć w koronacji cesarza Ferdynanda II. Owocem tego wyjazdu będzie odkrycie metody i „podłożenie podwalin pod wspaniałą naukę” (choć Rozprawę o metodzie opublikuje dopiero w roku 1637). Odkrycie to jego ziomkowie, zachłystujący się różokrzyżowcową nowinką zza Renu (Fama Fraternitatis wydano w roku 1614), przypisywać będą wtajemniczeniu Kartezjusza w tajne obrządki różokrzyżowców. Prawda jest inna, choć równie tajemnicza. W gospodzie pod Ulm, w nocy z 9 na 10 października 1619 Kartezjusz przeżył swego rodzaju oświecenie, dzięki któremu sformułował najważniejsze pojęcia dla swego późniejszego systemu. Oświecenie to przebiegało w dwóch fazach: pierwszą z nich był krótki moment odkrywczego uniesienia, w którym znalazł swą „metodę”, drugą fazę stanowiły trzy sny, które podważały pewne elementy „metody” i kazały Kartezjuszowi weryfikować jego założenia. Po ostatnim śnie Kartezjusz miał już „gotowy” system, choć do ostatecznego sprecyzowania go musiało minąć prawie 20 lat poświęconych podróżom i chłonięciu świata.
Doświadczenie to było jednak dla Kartezjusza niezwykle ciężkie i wspominał je często, zwłaszcza w późniejszych Olympiques. We wspomnianym „momencie odkrywczego uniesienia” Kartezjusz, jak pisze Baillet: „wpadł w entuzjazm tak jak się wpada w depresję”. Radość przeplatała się z rozpaczą.
Metoda, która polegała na wyzbywaniu się fałszu, na oczyszczaniu umysłu, była w gruncie rzeczy dla umysłu niszczeniem wszystkiego tego, co go niegdyś tworzyło. Kartezjusz cierpiał jakby wyzbywał się siebie. Przestając być tym, kim był niegdyś, odciął się od świata i znalazł się poza czasem. Uświadomił mu to jednak dopiero sen, ukazując absolutny brak równowagi pochodzący z rozdarcia pomiędzy umysłem zawieszonym w bezczasie a całą resztą pogrążoną w ciemności i zmąconej doczesności. W swym śnie Kartezjusz idzie ulicami Paryża, a całe jego ciało ciąży ku lewej stronie, chwieje się i utyka.
Wcześniejszy entuzjazm świadomego umysłu zostaje zastąpiony cierpieniem i rozpaczą, które niesie sen. Metoda zakładała kierowanie sobą oraz podążanie przez życie pewnym krokiem; sen ukazuje brak równowagi i chromanie.
Sen jednak trwa dalej. Nękany brakiem równowagi Kartezjusz widzi nagle kaplicę szkolną znaną mu z okresu, który spędził u jezuitów w La Flèche. Wchodzi do niej pchany jakąś irracjonalną chęcią i znalazłszy się w niej, zaczyna się modlić. Modlitwa jednak jest niewystarczająca, nie potrafi się modlić, przeciwnie, rozmowa z Bogiem staje się z czasem kuszeniem przez Szatana, który mu schlebia, a na koniec wręcza mu dynię.
Zwrot ku Bogu znanemu z przeszłości, Bogu, którego oczyszczający się z wszystkiego umysł zepchnął z pola widzenia, staje się niemożliwy. Zwrot ten w dodatku nie jest dokonany na drodze rozumu, jest raczej spontanicznym przebudzeniem nawyku – aktem ocalenia cierpiącej duszy. Przeszłość jednak nie wystarcza. Potrzebny jest Bóg przyszłości. Ale przyszłość, będąc przeciwieństwem odrzuconej przeszłości (domeny Boga), jawi się jako sfera „złego ducha”. Stąd kuszenie. Pozostaje teraźniejszość, a w niej ciało i jego pokusy ukazane pod postacią dyni.
Tak wygląda pierwszy sen. Oszołomiony nim Kartezjusz spędza dwie godziny na modlitwie. Boi się swojej pychy, o której pouczyły go pochlebiające mu w śnie duchy. Chciał przecież sam, bez pomocy (ludzi, książek i Boga), dojść do prawdy. A to jest pychą. Jak Prometeusz chciał wykraść piorun i teraz obawia się pioruna. Piorunem będzie drugi sen.
Trudno nazwać go snem, skoro dosłownie w momencie, kiedy zasnął, przyśnił mu się piorun, który go obudził. Możliwość kary wzbudziła w nim skruchę. Zasnął, a wraz z piorunem zstąpił na niego Bóg, Mądrość i Prawda. Udzielona mu została łaska, a system, który stworzył, pobłogosławiono.
„Filozofia – pisze Georges Poulet – to dzieło tworzone nie tylko przez czysto intelektualną część istoty ludzkiej, ale przez tę istotę w całej jej pełni.” Właśnie sny ukazują w całej skomplikowanej i ambiwalentnej pełni kartezjańską myśl. Pokazują poza tym, że abstrakcyjna idea może upaść w konfrontacji z rzeczywistością mającą odzwierciedlenie w snach.
Wszystko, co powiedziane było odnośnie Kartezjusza, może dotyczyć również Raskolnikowa. W jego przypadku nie ma jednej chwili oświecenia. Jego poznanie rozciągnięte jest na całą powieść. Żyje więc Raskolnikow w pozornym świecie, który równie dobrze może być halucynacją, majakiem mającym swe źródło w chorobie lub udarze słonecznym. Sny zaś bohatera Zbrodni i kary ujawniają wszystkie słabości i pozorności świata mentalnego.
W abstrakcji czas można pominąć, bo wszystko można pojąć w „jednoczesnej całości”. Ale to właśnie czas i charakterystyczne dla niego następstwo uczuć powodują upadek abstrakcji. Nachalne uczucia przeżywane są jedne po drugich, ale w separacji, tak że osobowość Raskolnikowa po pewnym czasie dzieli się na niezliczone i niezależne od siebie części i on sam nie wie już, czy jest jeszcze sobą czy nie.
To właśnie sny jako pierwsze ukazały Raskolnikowi słabość jego idei. Runęła jego przeszłość i przyszłość, zaś w teraźniejszości objawiła się Sonia. Próbowała mu uświadomić jego pychę. Podobnie jak Kartezjusz, Raskolnikow chciał do wszystkiego dojść sam: bez ludzi, Boga i książek. Te ostatnie wiodą w powieści swoje ciche życie, zalegając pokój. Również „nawrócenie” bohatera nie dokonuje się natychmiastowo. Nie można bowiem o nim mówić przy okazji poddania się Raskolnikowa policji. Dopiero na katordze przejrzy na oczy. Piorun wisiał nad nim, aż wyznał swą miłość Sonii, aż zaakceptowali go współwięźniowie.
Te dwa przykłady – Kartezjusza i Raskolnikowa – pokazują jak głębinowe i irracjonalne życie snów ujawnia słabość racjonalnych rojeń.