Komisarzu
Kluge, czy pan wie, co to jest „wolne miasto"?
Piaszczysty
kawałek ziemi o nazwie Freie Stadt Danzig, wciśnięty między Bałtyk, niemieckie
Prusy Wschodnie i polskie Pomorze, na którym stał nasz dom na Kwietnej, nie
należał ani do Polski ani do Niemiec. Jak postanowiono w Wersalu, zrobiono z
nas, pożal się Boże, protektorat Ligi Narodów, kukułcze jajo rzucone na brzeg
zimnego morza, więc liczyć na dobrą przyszłość raczej nie liczyliśmy, bo kto
tam ma ochotę przejmować się jakimiś protektoratami, przychylnie czuwając nad
losem „wolnych miast", by rozkwitały w spokoju na chwałę Boga i Ziemi.
Między
Zoppotem a Marienburgiem, Probbernau a Stippeu, na nizinnych terenach delty
Wisły, gdzie żyło dużo więcej Niemców niż Polaków, mędrcy z Paryża, Londynu i
Waszyngtonu przyznali Polakom prawo posiadania własnej poczty, choć, przyzna
pan, listonosze niemieccy, słynni ze swojej punktualności, równie dobrze mogli
roznosić polskie listy w okolicach Ahornweg, Langermarkt czy
Magdeburgerstrasse, w dzielni- cach zamieszkałych przez rodziny niemieckie,
polskie, żydowskie, a nawet francuskie, szkockie oraz holenderskie, co jednych
gniewało, a drugich nie obchodziło wcale.
Polski
Urząd Pocztowo-Telegraficzny, gmach z ciemnej cegły z białym orłem na
emaliowanej tabliczce przybitej nad głównym wejściem, wznosił się przy placu
Heweliusza, w starej dzielnicy Gdańska Osiek, parę kroków od żelaznego mostu na
Raduni, w wilgotnym miejscu, gdzie dawniej stał zamek krzyżacki, a teraz
jesienią i wiosną na okolicznych drzewach gromadziły się wielkie stada wron i
kawek, nawołujące się godzinami przejmującym krakaniem, jakby chciały o czymś
powiadomić mieszkańców miasta, którzy, jak to ludzie rozsądni, mieli na głowie
sprawy dużo ważniejsze niż wsłuchiwanie się w ptasią gadaninę. Właśnie tam Anna
dostała pracę. Centrala telefoniczna z bezpośrednim połączeniem do Warszawy,
którą obsługiwała, mieściła się w małym pokoju na pierwszym piętrze, odgrodzona
od reszty budynku stalowymi drzwiami z dobrym zamkiem.
Pyta
pan, komisarzu Kluge, jak się wtedy nazywaliśmy? A na cóż to panu wiedzieć? No,
jakoś się tam nazywaliśmy, bo jak ktoś jakoś się tam nie nazywa, to idzie do
pudła, gdzie nie czekają na niego marcepany. Ale czy pan, komisarzu Kluge,
potrafi pojąć, co znaczą dla ludzi znękanych życiem trzy skromne słowa „żyć na
uboczu", wypowiadane szeptem o zmierzchu, gdy czerwone słońce zachodzi nad
Olivaer Frost, a karminowa zorza zapowiada mroźną pogodę i ciężkie sztormy na
Bałtyku? Liczyliśmy, że świat o nas zapomni. Chcieliśmy przeczekać najgorsze na
kawałku ziemi niczyjej, gdzie nie sięgają ręce nieprzychylnych potęg, z którymi
zwykli ludzie sobie poradzić nie mogą, jak mieszkańcy Nazaretu nie mogli sobie
poradzić z cesarstwem rzymskim. Powiem tylko, że ani Anna nie nazywała się
Kosch- nick, ani ja Stamelmann:
Tymczasem
w wolnym mieście, którego wieże z zębatym konturem gotyckich fiali i pinakli
oglądaliśmy co niedziela na wspólnych spacerach po krótkiej wizycie w kawiarni
Neumanna przy głównym Rynku, wybuchła cicha wojna na skrzynki pocztowe.
Naprawdę, nigdy nie słyszał pan o sławnej wojnie na skrzynki pocztowe, która
wybuchła w Danzig, gdy Albert Forster został gauleiterem? Dawniej toczono wojny
na miecze i topory, teraz toczono wojnę bardziej subtelną. Cóż, katastrofy,
które wywracają do góry nogami cały świat, zwykle zaczynają się od drobiazgów,
bo nie ma nic lepszego niż celnie dobrany drobiazg, który trafia prosto w
serce.
Zgodnie
z umowami wersalskimi, na paru ulicach w śródmieściu Gdańska między dworcem a
Motławą, Polacy usta- wili dziesięć skrzynek pocztowych ze znakiem orła białego
i napisem „Listy tylko do Polski". Młodzi Niemcy, dla których ojczyzna
była wszystkim, uznali jednak czyn ten za wyjątkową bezczelność, zaczęli więc
czarną, żółtą i czerwoną farbą — barwami, jak pan wie, cesarskimi — zamalowywać
białego orła widniejącego na czerwonej emalii, jakby biel słowiańskiego ptaka
widniejąca na pocztowej skrzynce była czymś gorszym niż znak szatana i
zwiastowała prawdziwy koniec świata.
Gdy
sprawiedliwy gniew nabrał intensywności i nadszedł czas, w którym liczą się
tylko czyny, na trasie między Langfuhr i Olivaer Thor, tam, gdzie tramwaje
przyspieszały na prostych jak strzała torach, młodzi ludzie w brunatnych
koszulach brali pod pachy polskich listonoszy, podprowadzali ich uprzejmie do
drzwi, po czym wyrzucali z pędzących wagonów, co kończyło się połamaniem rąk i
nóg, bo taki delikwent w mundurze polskiego pocztowca z torbą pełną listów
koziołkował w powietrzu parę razy, zanim w chmurze fruwających kopert nie
walnął o brukowaną jezdnię Alei Hindenburga, gdzie mógł tylko przy
akompaniamencie śmiechu przechodniów czekać na ambulans z miejskiego szpitala.
Ceglany
gmach poczty przy placu Heweliusza, w którym pracowała Anna, znałem dość
dobrze, bo gdy Anna zostawała po godzinach w swojej centrali na piętrze, by
skończyć jakąś pilną pracę, cierpliwie czekałem na nią w portierni, czytając
gazetę i gwarząc sobie z portierem Golichowskim, który lubił dobry tytoń
Pischnitza i plotki z wyższego towarzystwa. Siedząc z nogą założoną na nogę na
drewnianej ławie dla interesantów, ucinałem też sobie czasami pogawędkę z
dyrektorem poczty, doktorem Janem Michoniem, eleganckim starszym panem w szarym
garniturze w paski, który już na schodach witał mnie z miłym uśmiechem, po czym
wypytywał o najświeższe nowiny z miasta.
Wojna
na skrzynki pocztowe nabierała tymczasem rozpędu. Komentowaliśmy z zapałem
najnowsze wydarzenia z pocztowego frontu, nie stroniąc od tonów ironicznych,
przerzucaliśmy się szczegółami, które nie wszyscy znali, byliśmy prawdziwymi
znawcami konfliktu, o którego rzeczywistym znaczeniu — jak sądziliśmy — świat
nie miał pojęcia.
A
gdyśmy tak sobie rozmawiali na portierni o tym i owym, pewnego dnia dotknąłem
spraw najważniejszych. „Jak możecie tolerować to, co się dzieje w Gdańsku?
Gdzie wasza duma narodowa? — zapytałem dyrektora Michonia z troską, częstując
go papierosem ze srebrnej papierośnicy. — Czyż w odpowiedzi na to, co robi
młodzież niemiecka, nie powinniście zrobić czegoś, co przypomni światu o
waszych prawach, które są w Gdańsku tak bezczelnie łamane? A gdyby tak na
przykład wypuścić serię znaczków pocztowych z motywami polskimi i wprowadzić je
do obiegu w Wolnym Mieście? Co pan na to? Każdy list będzie walczył o Polskę
jak gołąb pocztowy z drapieżnym czarnym orłem".
Zdawałoby
się, nic takiego, ot, po prostu zwykły znaczek pocztowy. A tu minęło zaledwie
parę tygodni, a moi niemieccy bracia spostrzegli z oburzeniem, że z Polski
nadchodzą listy ze znaczkami, na których polska królowa Jadwiga i
polsko-litewski król Jagiełło, depczą pęknięty hełm krzyżacki z pawimi piórami
oraz dwa sławne miecze, symbol klęski niemieckiej pod Grunwaldem, dawno już
zapomnianej dzięki wspaniałemu zwycięstwu pod Tannenbergiem. Moi niemieccy
bracia wpadli w furię. Senat Wolnego Miasta się wściekł.
A
parę dni później, gdy odwiedziłem w interesach Juliusa Holzmanna, przystojnego
pracownika magistratu, którego upodobanie do szabel, cesarskich orłów i
pikelhaubów było znane dość powszechnie, mimochodem mruknąłem między jednym a
drugim łykiem kawy Eduscho, którą mnie poczęstowano w ładnym salonie na
Hundegasse: „Przecież to skandal, nie sądzi pan, panie Holzmann, że my, gdańscy
Niemcy, puszczamy płazem polską bezczelność w sferze tak delikatnej jak symbole
narodowych zwycięstw i klęsk! Żaden patriota nie może puścić tego płazem, chyba
że nie jest prawdziwym patriotą. Czyż może być coś gorszego niż okazywać
słabość w takiej chwili? Duma narodowa jest wartością bez- cenną. Najwyższy
czas, by ją okazać".
I
parę tygodni po mojej rozmowie z Juliusem Holzmannem w odpowiedzi na krzyżacki
hełm i dwa miecze spod Grunwaldu, Wolne Miasto wypuściło serię znaczków
pocztowych, które przypomniały Polakom o klęskach, jakie to oni sami ponieśli
właśnie w Gdańsku. Filatelistyczny odwet, gra obrazów na siatkówce, drażnienie
nerwów wzrokowych. Ja, skromny pracownik piękna, ja, mistrz rzeźbiący w materii
żywej i wrażliwej, delikatnymi pociągnięciami szminki nanosiłem na twarze dwóch
sąsiadujących ze sobą narodów barwy wojenne, makijaż mocny i wymowny, jak to
czyniłem z twarzami aktorów w monachijskiej operze przed spektaklem Ryszarda
III.
Nadchodził
czas wielkiej premiery Dzięki mnie twarze moich braci z Poczty Polskiej nabrały
intensywnie biało-czerwonych barw, a twarze moich braci niemieckich stały się
intensywnie czarno-czerwono-żółte, wdając się w grę mimiczną, balet brwi, warg
i powiek, który poniósł wytatuowane patriotycznym deseniem ciała na szumiących
skrzydłach narodowej dumy w niewiadomą przyszłość.
W
odwecie za polską bezczelność Wolne Miasto, sławne ze swych grawerów, wypuściło
w świat piękną serię znaczków z obrazami wyzwolenia niemieckiego Gdańska z rąk
Francuzów i Polaków w 1814 roku, a potem jeszcze dorzuciło jadowity znaczek z
obrazami klęski polskiego króla Stefana Batorego pod twierdzą Wisłoujście.
Warszawa wściekła się. Jak chłopcy, którzy rysują na ścianach domów
nieprzyzwoite obrazki, dwa narody toczyły między sobą cichą wojnę na znaczki,
głupią i zaciętą, aż do pierwszych dni pamiętnego września, gdy żywe białko
ozdobione czarno-czerwono-żółtym tatuażem rzuciło się na żywe białko ozdobione
tatuażem biało-czerwonym, by pożreć je i strawić do szczętu.
Jak
to mówił nieodżałowany pan Rasermann? ku, sam powiedz, co nas bardziej
zachwyca: twarz człowieka, którego oczy płoną świętym ogniem miłości Ojczyzny,
cz krowia gęba człowieka, który myśli tylko o pokoju, pojednaniu,
przyjemnościach życia płciowego, robieniu pieniędzy, woli ciepłe lenistwo od
twardych trudów walki, napycha się makaronem i ma kłopoty z nadwagą? Czyż
największe dzieła europejskiej kultury, Iliada i Pieśń o Rolandzie, nie uczą
nas, że nadwaga to coś okropnego, a wojna, wpływająca wyszczuplająco na
sylwetkę mężczyzny, ma czar znacznie większy niż mieszczańska wegetacja? I czyż
ludzie, którzy nienawidzą wojny, sami nie chodzą chętnie na filmy wojenne? A
malarze i poeci, którzy z całego serca potępiają rzezie i pożogi, czyż sami nie
lubią malować patriotycznych fresków ze scenami krwawych jatek, zyskując
powszechny szacunek i podziw swoich wdzięcznych współobywateli?
Widzisz,
mój drogi — ciągnął nieodżałowany pan Rasermann, gdyśmy sobie siedzieli na
mansardzie monachijskiej opery, popijając herbatę indyjską z porcelanowych
filiżanek — twarze, promieniujące makijażem patriotycznej nienawiści zawsze
przyciągały uwagę artystów, księży i nauczycieli gimnazjalnych, a sceny masowe
z udziałem uzbrojonych tłumów, siejących śmierć i zniszczenie, zawsze cieszyły
się wielkim powodzeniem w kinach i teatrach, chociaż każdy z nas szczerze
nienawidzi wojny i marzy o wiecznym pokoju.
Albowiem
— nie ma rady, drogi Eryku — lubimy patrzeć na ludzi, w których pali się święty
ogień gorącej krwi, a zasypiamy na widok ludzi łagodnych, uprzejmych i
pojednawczych. Wszędzie, gdzie wybucha jakaś krwawa awantura, zawsze zbiega się
podniecony tłum, bo wie, że jest świadkiem wybuchu świętych sił prawdziwego
Życia".
Odwiedzając
dyrektora Michonia na Poczcie Polskiej i radcę Juliusa Holzmanna w salonie na
Hundegasse w piankowej atmosferze towarzyskiej rozmowy szminką i pudrem, żartem
i drwiną, gestem i uśmiechem, niedbale podsycałem płomień w środkowoeuropejskim
piecu, rozdmuchując w ludziach i narodach świętą żarliwość, która wybucha tym
samym płomieniem w miłosnej sypialni, co na polu bitwy.
„Ludzkość
— mówił nieodżałowany pan Rasermann, gdyśmy sobie siedzieli na monachijskiej
mansardzie — wykrwawia się w wojnach, ale jeśli nawet zginie pięćdziesiąt
milionów ludzi, to i tak wkrótce urodzi się następne sto milionów, bilans więc
zawsze będzie dodatni. W tym sensie śmierć, drogi Eryku, w ogóle nie istnieje.
Ileż to było na świecie straszliwych wojen, rzezi i katastrof, a liczba ludzi
wciąż rośnie nieprzytomnie, co zresztą kiedyś skończy się fatalnie, gdy
któregoś pięknego poranka odkryjemy, że na naszej biednej planecie jest za mało
miejsca dla wszystkich".
Zbliżały
się pamiętne dni, które miały wstrząsnąć światem oraz moim skromnym życiem nic
nie znaczącego pracownika piękna. Pod koniec sierpnia Anna nagle dostała
wezwanie z ministerstwa na wyjazd do Warszawy w jakiejś pilnej sprawie. Cóż,
wyjeżdżała już tyle razy na polecenie dyrektora Michonia czy Bóg wie jeszcze
tam kogo, więc skoro ma jechać, niech jedzie. Zresztą w mieście zrobiło się
niespokojnie, może lepiej, że wróci trochę później, jak sprawy się unormują. W
końcu była telefonistką w gmachu Poczty Polskiej przy placu Heweliusza, a
napaści na pracowników poczty wcale nie ustały. Przeciwnie: nawet się nasiliły.
Trzydziestego pierwszego sierpnia koło siódmej wieczorem, kie- dy jadłem
kolację w naszym mieszkaniu na Kwietnej, za- dzwonił telefon. Nie wiem, skąd
dzwoniła. Poprosiła mnie, bym jak najszybciej pojechał na pocztę i osobiście
przekazał dyrektorowi Michoniowi polecenie od jakiegoś „pana Bec- ka", by
zniszczyć jakąś „czerwoną teczkę". Do Gdańska po- jechałem od razu
taksówką. Był wieczór. W gmachu poczty paliło się kilka świateł.
Dozorca
Golichowski wpuścił mnie natychmiast. „Panie Weiss, co pan tutaj robi? Pani
Anny nie ma. Na mieście niespokojnie, a pan tu przychodzi!". —„Panie
Golichowski, niech pan mnie szybko prowadzi do dyrektora Michonia" —
rzuciłem płaszcz na krzesło koło portierni i wbiegłem na schody, przeskakując
po parę stopni. W pokoju na piętrze, gdzie urzędował dyrektor Michoń, stała
skórzana kanapa z rozłożoną świeżą pościelą, co mnie zdziwiło, bo w
pomieszczeniu służbowym z surowymi meblami biurowymi, dalekim od nastroju
domowej sypialni, ktoś się szykował do spania. Na ścianie nad biurkiem wisiało
polskie godło: skrzydlaty ptak z gipsu na tle czerwonej tarczy obwiedzionej
złotą la- mówką. Dyrektor Michoń wysłuchał z uwagą tego, co Anna poleciła
przekazać od „pana Becka", po czym szybko wyszedł, starannie zamykając za
sobą drzwi, jakby obawiał się, że zaraz z poczty ucieknę. Gdy wrócił po paru
minutach, na palcach miał czarne strzępki spalonego papieru, które po chwili
wytarł chusteczką. „Niech pan tu przenocuje do jutra. — powiedział., nie
patrząc na mnie. — Nie ma sensu kręcić się teraz po mieście". Cóż miałem
robić? Prawdę mówiąc, sam nie bardzo miałem ochotę wracać do pustego domu na
Kwietnej, więc propozycję przyjąłem, bo niby czemu, komisarzu Kluge, miałbym
nie przyjąć? Chciałem od razu zadzwonić do Anny, by powiedzieć, że polecenie
przekazałem, ale zostanę na poczcie do jutra, bo mi się nie chce wracać na
Kwietną po nocy, ale dyrektor Michoń spojrzał na mnie dziwnie, po czym z powagą
powiedział, że dzwonić na razie nie ma potrzeby. Może później. „No, trudno —
pomyślałem — zdrzemnę się tymczasem, a jutro od razu przed ósmą pojadę
tramwajem do Oliwy".
Położyłem
się na kanapie i dość szybko zasnąłem w chłodnej, świeżo upranej i
nakrochmalonej pościeli z fioletowymi nadrukami Poczty Polskiej, okrągłymi
pieczątkami z ukoronowanym orłem, które wyglądały jak fioletowy tatuaż na
skórze polskiego marynarza. Koło północy przez sen usłyszałem, jak ktoś wchodzi
do pokoju, wynosi jakieś papiery z szafy, potem szafę starannie zamyka na
klucz, coś mówi szeptem do kogoś, drzwi zamknęły się, jasna szpara nad podłogą
zgasła, czyjeś kroki ucichły w korytarzu.
Stefan
Chwin, Dolina radości