Przeniesienie

Archiwum bloga znajduje się pod adresem: http://dzialkrytyczny.blog.onet.pl/

środa, 13 maja 2020

Słów parę o naturze objawienia

„Raptem poczuć, że wie się o wszystkim równie dużo jak Bóg,

i równie nagle zobaczyć, jak rozwiewa się to odczucie.”

(E. Cioran)

 



Nie jest to, rzecz jasna, analiza stanu objawienia, raczej spostrzeżenie tyczące jednego z jego elementów. Posłużę się do tego dwoma fragmentami. Łączy je to, że oba opowiadają o snach. Sny te nie są zwyczajne, (już starożytni twierdzili, że sny nocne nie mają żadnych właściwości proroczych) dochodzi do nich pod koniec dnia, gdy zmęczeni bohaterowie przysypiają na chwilę. Pierwszy fragment pochodzi z „Biesów” Dostojewskiego. Są to słowa Stawrogina skierowane do starca Tichona, którego raczy swoją nietypową spowiedzią.

„W Galerii Drezdeńskiej znajduje się obraz C. Lorraina Akis i Galatea, tak bodajże nazwany został w katalogu, ja zaś zawsze, sam nie wiem zresztą czemu, nazywałem go Złotym wiekiem. (…)

Jest taki zakątek na Morzu Egejskim. Błękitne, łagodne fale, wyspy i skały, wybrzeże całe w kwiatach, czarowna panorama w dali, zachód słońca przyciągający wzrok – słowami opisać się tego nie da. Tu znajdowała się kolebka Europy, kraina mitologicznej szczęśliwości, ziemski raj ludzkości… Żyli tam wspaniali ludzie! Budzili się ze snu i kładli na spoczynek szczęśliwi i niewinni, zagajniki rozbrzmiewały ich radosnym śpiewem, zaś dla nadmiaru swych nieprzebranych sił znajdowali ujście w miłości i spontanicznej wesołości. Wyspa i morze kąpały się w promieniach słońca, które radowało się swymi urodziwymi dziećmi.”

Ta nagła i niespodziewana dla samego Stawrogina wizja powszechnej szczęśliwości staje się punktem zwrotnym jego życia. Postanawia ujawnić swoje łajdactwa światu – pisze testament, ten sam, który odczytuje Tichonowi w jego monasterskiej celi.

 

Drugi fragment pochodzi z „Czarodziejskiej góry” Manna. Po samotnej i niebezpiecznej wędrówce, podczas której przestaje obowiązywać zwykła natura czasu, Hans Castorp śni o pięknym, rozkwitającym parku.

„Powietrze było rozkoszne, wilgotne, balsamiczne od oddechu drzew. Przeszła ciepła, świetlista ulewa. Aż po samo niebo przestrzeń wypełniona była błyszczącymi strugami deszczu. Jakże pięknie! (…) Zewsząd rozbrzmiewały głosy ptaków, deli­katne, serdeczne, słodkie kwilenie, świergotanie, gru­chanie, śpiew, łkanie, choć nie było widać ani jednego stworzenia. Hans Castorp uśmiechnął się i z wdzięcz­nością zaczerpnął tchu. A tymczasem wszystko wy­dawało się jeszcze piękniejsze. Z boku nad krajobra­zem rozpiął się łuk tęczy, pełny i wyraźny, najczyst­szy cud, wilgotnie błyszczący wszystkimi swymi bar­wami, nasyconymi jak olejne i spływającymi w gęstą, lśniącą zieleń. Było to jak muzyka, jak czyste dźwięki lutni zmieszane z fletem i skrzypcami. Zwłaszcza błę­kit i fiolet  spływały  cudownie. Wszystko w nich w czarodziejski sposób roztapiało się, przekształcało, rozwijało wciąż na nowo i coraz piękniej. Było to tak jak przed laty, kiedy Hans Castorp miał możność usły­szenia śpiewaka światowej sławy, włoskiego tenora, z którego krtani władcza sztuka spływała jak łaska na serca ludzkie. Wziął on wysoki ton, który od począt­ku był piękny. Ale stopniowo namiętny i dźwięczny głos otwierał się, nabrzmiewał, rozjaśniał się, rozpro­mieniał. Zdawało się, że zasłony, których poprzednio nikt nie zauważył, opadają jedna za drugą, wreszcie opadła i ostatnia odsłaniając, jak się wydawało, naj­potężniejsze i najczystsze światło, potem jeszcze jed­na, najostatniejsza, i jeszcze jakaś nieprawdopodob­na, ze wszystkich ostatnia, wyzwalająca tyle blasku i tyle wspaniałości, że aż łzy wycisnęła i z tłumu wy­rwały się stłumione głosy zachwytu, brzmiące niemal jak protest i sprzeciw, a jego samego, Hansa Castorpa, chwyciło łkanie. Tak samo było teraz, w tym jego krajobrazie, który przemieniał się, otwierał, coraz bar­dziej promieniał. Błękity płynęły... Opadła błyszczą­ca zasłona deszczu — i ukazało się morze; morze, mo­rze południowe, o głębokiej ciemnoniebieskiej barwie, lśniące srebrnymi światłami, cudowna zatoka [podkreślenie moje], po jednej stronie otwarta i zamglona, w połowie otoczona łańcuchami błękitnych gór, bledniejących w oddali, usiana wyspami, na których rosły palmy lub błysz­czały małe białe domki wśród cyprysowych gajów. Ale dość, cóż za niczym nie zasłużona, promieniejąca świa­tłem błogość przejrzystego nieba i słonecznej świe­żości wód! Hans Castorp nigdy tego nie widział, nie widział nic podobnego. (…) A jednak przypominał sobie to, co teraz widział. Tak, rzecz szczególna, cieszyło go właśnie rozpoznawanie czegoś znanego. „Ach, tak, to jest tak naprawdę!" — wołało w nim coś, jak gdyby to szczęście błękitne i sło­neczne, które roztaczało się przed nim, nosił od daw­na w sercu, tając je przed samym sobą: a to „od daw­na" było rozległe, nieskończenie rozległe, jak owo otwierające się tam na lewo morze, ku któremu niebo pochylało się w delikatnych fiołkowych barwach.”

Dalej następuje opis radosnych zabaw, którymi zapełniają sobie czas mieszkańcy zatoki – „dzieci słońca i morza, rozumna, pogodna, pięk­na i młodzieńcza ludzkość”. Castorp widzi karmiącą matkę, którą wszyscy pozdrawiają, przyklękając niczym przed ołtarzem w kościele. Przed nim zaś stoi obojętny na wszystko młodzieniec, który z powagą patrzy poza niego. Castorp odwraca się i dostrzega świątynię. Wchodzi do niej, a w środku spotyka dwie siwe „czarownice” pożerające niemowlę…

Następuje przebudzenie, ale nie do końca prawdziwe, owładnięty senną wizją snuje głębokie rozważania, które kończą się znalezieniem przewodniego hasła dla swojego życia. Brzmiało ono: „Człowiek w imię dobroci i miłości nie powinien dać śmierci panować nad swymi myślami.” Ale godzinę później, powróciwszy do sanatorium, „zaczynało mu się już zacierać w świadomości to, co przemarzył. I już tego samego wieczoru nie bardzo rozumiał to, co przemyślał.”

 

Elementem charakterystycznym dla natury objawienia, jaki mnie interesował, przytaczając te fragmenty, jest zapominanie samej treści objawienia. Dwie te sceny mają ze sobą dużo wspólnego, nie tylko wizję cudownej zatoki, która, jeżeli chodzi o Manna, wyrasta najprawdopodobniej z dogłębnej i pełnej pasji lektury Dostojewskiego, ale równie wyraźnie odbiegają od siebie. Postać Stawroginy, którą wykreował Dostojewski, jest w sposób najoczywistszy postacią-ideą, brak więc jej prawdziwości życia, wahań, drgnięć (zwłaszcza drgnięć pamięci). Dlatego też Stawrogin nie zapomina treści swego objawienia, ale by w jakiś sposób ocalić ją od zbanalizowania natychmiast spisuje, tworząc swój niesmaczny testament. Z kolei Hans Castorp, jako postać z krwi i kości, pełna naturalnej naiwności, potrafi w prawdzie je myślowo i pojęciowo ogarnąć, tworząc swego rodzaju hasło przewodnie, ale nie potrafi nie tylko go zapamiętać po całkowitym przebudzeniu, ale nawet pojąć znaczeń, które tkwią w haśle (tej abrewiaturze objawienia), jakby „przebudzenie ze stanu objawienia” łączyło się ze zmianą świadomości.

Podobnie jak Stawrogin i Castorp razem wzięci, postąpił Pascal – zapisał wprawdzie treść swego objawienia (a kartkę, na której to zrobił, nosił zawsze przy sobie), lecz po zapisaniu jej znaczenie stało się dla niego niedostępne.

Na koniec przytoczę swój własny przykład. Zdarzyło mi się mianowicie przeżyć podczas bezsennych nocy coś, co bez wątpienia nazwać można objawieniem. Podobnie jak Pascal spisałem je natychmiast na kartce, która zawsze znajdowała się na półce nad moim łóżkiem. Rano, pamiętając już tylko o tym, że coś tam przeżyłem i coś tam napisałem, sięgnąłem po nią. W drukowanych literach – by łatwiej było odczytać – i z dużymi odstępami między linijkami – by na siebie nawzajem nie zaszły – stało tam: WSZYSTKO JEST NA ODWRÓT.

Czy jednak cała treść tego hasła była mi dostępna? Raczej nie.

Co ciekawe, kartkę, jak Pascal, nosiłem przy sobie, nigdy do niej nie zerkając. Ale to niczemu nie szkodzi, podobne wyrażenia spotykam od czasu do czasu w dziełach literatury światowej. Ot, choćby u wspomnianego Manna: Prawdą jest raczej przeciwieństwo.