Przeniesienie

Archiwum bloga znajduje się pod adresem: http://dzialkrytyczny.blog.onet.pl/

piątek, 2 listopada 2012

Dzieje grzechu (III)

Usprawiedliwienie przez uczynki. Słowa św. Pawła, które stały się podstawą protestanckiej wiary w łaskę i odrzucenia myśli, że uczynki mogą być pomocne w zbawieniu. Słowa te skierowane były jednak przeciw idei, że posłuszeństwo prawu Zakonu, prawu Mojżeszowemu, może być wystarczającym warunkiem zbawienia. Takie uczynki wedle św. Pawła nie usprawiedliwiają. Dopiero miłość i miłosierdzie mogą dać gwarancję znalezienia się na właściwej drodze. Uczynki, które usprawiedliwiają to czyny miłosierdzi (Hymn o miłości, 1 Kor 13,1-3) i moralności międzyludzkiej (Mt 25, 34 – cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili).
Co za tym idzie, grzech nie powoduje odrzucenia. Grzech jest zaproszeniem do ratowania swej duszy. Oczywiście pod warunkiem, że jesteśmy świadomi grzechu. Stąd bierze początek zarówno sfera uczynków miłosierdzia i moralności, jak i uczynków wewnętrznych. Uczynki zewnętrzne, Zakon, niegdyś były gwarancją zbawienia, teraz nią już nie są. Moralność ograniczona do uczynków zewnętrznych jest nieporozumieniem. Tego nie rozumiał Celsus, który w antychrześcijańskim Prawdziwym słowie kpił, że misteria zachęcają do wtajemniczenia tylko czystych, szlachetnych i sprawiedliwych, a chrześcijaństwo zaprasza grzeszników: złodziei, trucicieli, zbrodniarzy.
Tego tak naprawdę nie zrozumiał również Kościół w swej codziennej praktyce, tej, która doprowadziła do Świętej Inkwizycji, do stosów i nietolerancji. Czyn, który definiował człowieka jako grzesznika, wyrzucał go poza społeczeństwo. Z grzechu nie było możliwości podniesienia. Grzech był napiętnowany, a człowiek razem z nim. Panna z dzieckiem była przeklęta przez społeczeństwo i nigdy praktycznie nie miała do niego powrotu. 
Choroba, nieszczęścia są w Biblii efektem grzechu. U Żeromskiego grzech jest na końcu łańcuch przyczynowo-skutkowego (stąd „dzieje”). Powodem grzechu jest społeczeństwo, które grzech ujmuje poprzez uczynki zewnętrzne i przez nie definiuje człowieka, ustalając tym samym jego pozycję społeczną. 

sobota, 27 października 2012

Dzieje grzechu (II)

Pracujemy bez ustanku nad tym,
aby upiększyć i zachować nasze istnienie urojone,
a zaniedbujemy prawdziwe.

Blaise Pascal, Myśli, 145

„Dzieje grzechu” to historia upadku Ewy Pobratyńskiej pod wpływem miłości do żonatego Łukasza Niepołomskiego. Niewinna z początku dziewczyna zostaje najpierw morderczynią własnego dziecka, by w końcu zamordować, pośrednio z chęci zagarnięcia jego majątku, swego adoratora – hrabiego Szczerbica. Rehabilituje się jednak na koniec powieści, gdy w podobnych okolicznościach decyduje się ocalić Niepołomskiego.
Wedle purytańskich norm XIX wieku już sama namiętność do żonatego mężczyzny jest znakiem niechybnego upadku. Oto Ewa idzie na dworzec, by zobaczyć z ukrycia Niepołomskiego, który ucieka przed miłością do niej. „Postanowiła nie ukazać się Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako zgodziły się na to, żeby go z dala ujrzała.” Rzeczywiście, Żeromski planował powieść „dydaktyczną” – umoralniającą. W wydaniu w odcinkach, które ukazywały się w „Nowej Gazecie” umieścił motto: „Ktokolwiek jest winowajcą straszliwych grzechów ludzkości – trzeba dźwigać się z brudu!... Niech to czynią mężczyźni i kobiety!...” Rzeczywiście, każe zbrodniarce uratować życie kochanka, o którym niby to zapomniała, rehabilitując ją w ten sposób. Ale to motto więcej się nie pojawi w autoryzowanych wydaniach. Nie ma go nawet w autografie. W powieści chodzi bowiem o coś więcej.
Grzech, o jakim pisze Żeromski w powieści, jest rozumiany jako grzech przeciw normom społeczeństwa, grzech według uczynków (seks przedmałżeński, panna w ciąży, seks jako tabu itp.), taki grzech okrywa hańbą i powoduje społeczny ostracyzm. Strach przed hańbą, chęć uniknięcia ostracyzmu, może popchnąć do zbrodni, do prawdziwego grzechu. Grzech Ewy, a więc zakochanie się w żonatym mężczyźnie, nie jest w jej sumieniu grzechem („Kocham mój grzech w sercu leżący i nienawidzę wszystkiego, co mię odeń odwodzi.” Kocha „wrzask namiętności skupionych w jedno”). To świadomość podpowiada jej, że to co robi, jest grzechem, normy społeczne zmuszają ją do myślenia o swoim czynie w takich kategoriach. Jej świadomość jest zatruta przez moralność społeczną, która ułożyła sobie kodeks etyczny wyprowadzając wartości od uczynków.
„Dzieje grzechu.” Jakiego grzechu są więc to dzieje? Gdzie się zaczyna grzech, o którym opowiada powieść? Akcja zaczyna się przecież powrotem z kościoła, ze spowiedzi. Grzech został już popełniony, skoro miała miejsce spowiedź. Co to za grzech? Powieść zaczyna się tymi słowami. „W czasie powrotu [z kościoła – o tym dowiemy się później] do domu Ewa miała oczy spuszczone. Wszystkimi siłami starała się nie patrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziała przecie, że każdy przechodzący mężczyzna…” A więc namiętność, a więc nieczyste myśli – od początku zdefiniowane jako grzech. Ewa wszystko to już zna. Z taką świadomością wchodzi w powieściowy świat.
Ale czy grzech przedakcji jest grzechem powieściowych dziejów?
Ewa widzi „czarny śnieg, przywalony nawozem, odpadkami, prochem śmieci, górami niedopałków. Ciemność mogiły… Lecz już tam trawa zielona puściła pędy.” Otacza ją zło i dobro. Trzeba je umieć dostrzec. Pośród prochu i czarni dostrzec świeżą zieleń. Więcej nawet: pośród odpadków i niedopałków, owoców społecznych niechęci, społecznego wyrokowania o wartościach. Bohaterka doskonale sobie zdaje z tego sprawę. Dlatego, gdy spotka żebraka („twarz potężna, wzgardliwa, oko głęboko nienawidzące”), będzie wiedziała, że jest on ofiarą społeczeństwa, że to społeczeństwo zepchnęło go w nędzę, a być może nawet w grzech. Poczuje nienawiść  do tego społeczeństwa i przyjdzie jej do głowy następujące pytanie: „Czemu ten człowiek nie zabija, lecz jęczy; czemu nie lży, lecz błaga?”
Jej nienawiść będzie jednak miała ten specyficzny charakter, który łączy w sobie nienawiść do struktur i norm społecznych z miłością do nieszczęśliwego człowieka. Pomyśli więc: „Gdybyż można było odkupić wszystek nieszczęśliwy świat.” I tu zaczyna się jej grzech. Jest nim chęć bycia Chrystusem, przyczynienia się do zbawienia człowieka i świata oraz zbyt mocne odróżnianie dobra od zła. Odróżnianie według ustaleń społecznych! Oto preludium tragedii. Kiedy w końcu da się porwać miłości, kiedy zajdzie w ciążę jako panna, zostanie skazana. W swojej własnej świadomości. Gdyby była wolna od tej świadomości (że ciąża panny czy miłość do żonatego jest zła), nie posunęłaby się do zbrodni, do zamordowania dziecka. Jej życie by się skomplikowało, ale nie musiałoby się stać dramatem. Urodziłaby dziecko, matka (gdyby również nie została zatruta przez moralność uczynków) nie wyrzuciłaby jej z domu. Ewa widzi tę niesprawiedliwość, widzi tę pułapkę, jaką na duszę ludzką wypełnioną miłością zastawia społeczeństwo, ale nie potrafi się od tej świadomości jasno określonego grzechu uwolnić. Jej pojmowanie dobra i zła jest raz na zawsze określone. Chciałaby pomóc żebrakowi, ale jakże pomóc, „jakże można dawać jałmużnę, brud ręki swej”. A przecież jałmużna (eleemosyne) to najpierwotniejsze pojęcie chrześcijańskie zasadzające się na służeniu tym, którzy nie mogą żyć z własnej pracy, na pomocy słabszym, na wspieraniu grzeszników, na odwiedzaniu więźniów, na opiece nad słabszymi – stąd tyle miejsca Żeromski poświęca w swojej powieści tematom społecznym, przede wszystkim uspołecznianiu chłopów, robienia z nich pełnoprawnych członków społeczeństwa – stąd Jaśniach, stąd Bodzanta ze swoją utopią komuny chłopskiej.
A więc Ewa zbyt mocno rozróżnia. „Dawna, cudna i głupia myśl-pokuszenie: doskonałość duszy, czystość serca… jest to także egoizm. Jakże tu iść w swej czystości wśród grzechów straszliwych świata? Chrześcijanin powinien przecie zbawić ludzkość, gdyż inaczej…”
Właśnie, co „inaczej…”? Chrześcijanin powinien… W gruncie rzeczy Żeromski przewartościowuje moralność katolicką, domaga się wykonania tych daleko idących kroków, które świat postawi dopiero za pół wieku, kiedy dojdzie do rewolucji seksualnej, kiedy świat przestanie (przynajmniej w teorii) definiować człowieka na podstawie uczynków, kiedy moralność przestanie być pozą społeczną.
*
„Wiatr gwałtowny zawiał zza drzwi obłupanych ze starej, wiecznie rozwartej i, niestety, wiecznie cuchnącej, „chorej” sieni. Chłodnym tchnieniem ogarnął nogi aż do kolan, wcisnął się pod suknie… Zaśmiała się wbrew woli, wewnętrznie i ustami, ujrzawszy swe śliczne, kochane, połyskliwe buciki na wysokich obcasach, i zakrzyknęła na bezczelny wiatr bez wydania głosu: – ach, ty!”
Powyższa scena to cała prawda o niej. Kwintesencja jej grzechu w rozumieniu społeczeństwa. To chęć strojenia się, imponowaniu światu, eksponowania swego piękna, chęć podobania się, radość życia, pewna gotowość do frywolności i kokieterii. I to ma być ten straszny grzech? Ten grzech, który zepchnie ją na dno? Ale wszystko to stonowane, wszystko to w duchu, bez wydania głosu, wewnętrznie. Bo świat patrzy. Wiatr podwiewa jej suknie, ale ona nie może sobie pozwolić na gest otwartości, jakim epatowała świat Marylin Monroe. Tutaj taka postawa stałaby się kamieniem obrazy, pociągnęłaby za sobą wyrok.
Kiedy studiuje bilety wizytowe lokatorów, jej wzrok napotyka nazwisko Horsta, rozpustnika, który ją adoruje, i którego adoracja jej się podoba. Odrzuca jednak tę myśl i próbuje myśleć o czym innym. „Była to jednak obłuda, a przynajmniej na pół świadoma troskliwość. Ewa usiłowała nią zatrzeć (w interesie czystości duszy) obrazy i myśli, które ją tłumem obległy, skoro tylko rzuciła okiem na napis: - Adolf Horst.” W takim wydaniu moralność to nic innego jak siłą tłumione instynkty życia. A tłumić ich się nie da. Żeromski obrazuje to fantastyczną sceną, w której Ewa robi mocne postanowienie poprawy, wykrzykując w duchu: „Won! – pantofle. Halka. Won!” I wówczas w jej świadomości, nie wiadomo nawet jak, pojawia się inne WON, a mianowicie księżniczka Vaughan (wymawia się w o n) – prześliczne, błękitne oczy, sploty włosów, obnażona szyja itd. ze wspaniałej miniatury. I dopiero gdy jej myśli z lubością zanurzą się w marzeniu o bycia jak księżniczka Vaughan, gdy zacznie się do niej porównywać, zorientuje się o czym myśli i znów ujarzmi marzenia, znów stłumi w sobie odruchy życia. Znów zaciąży nad nią bagaż pokoleń – tradycji i zwyczajów.
A rodzice Ewy? Ojciec codziennie wychodzi z Horstem do kawiarni, a w córce buduje poczucie winy i nakaz obowiązku ratowania jego reputacji. I z punktu widzenia społeczeństwa jest to postawa jak najbardziej słuszna. Moralność jest dziedziczna, jest społeczna, jest uzależnieniem, nie zależy od prawdy wewnętrznej, ale od tego, co będą mówić ludzie. A ludzie lubią mówić…
Ojciec przy niej czyta „dawne listy miłosne od rozmaitych dam swego serca”. Ewa zobaczywszy to (zna zresztą te listy, czytała je), „poczuła, że zagłębiając się w myśli o ojcu popadnie w grzech, że już się grzechowi oddaje płacząc nad jego dolą.  Westchnęła patrząc mimo wiedzy na natarczywą wszędzie-obecność grzechu, na jego niezwalczoną władzę.”
I oto ten powieściowy grzech. Grzech, którego dzieje się w niej opowiada. Oto upadek Ewy: narzucone normy kontra naturalne potrzeby, świadomość, że zryw miłości („Jestże złem to, co ja czuję?” – zapyta sam siebie Niepołomski), jakiego doznaje, jest grzeszny, jest zwiastunem hańby, i świadomość, że tej hańby musi za wszelką cenę uniknąć. Tragedia wypaczonej świadomości. Ewa w raju miała świadomość zafałszowaną przez węża. Pobratyńska ma wypaczoną przez hipokryzję społeczeństwa, które przyznało tak pojętemu grzechowi władzę, to społeczeństwo go wywyższyło, by moralne pozy przyjmowane przez jego członków były lepiej widoczne, by można było potępiać, osądzać, odrzucać.
To wypaczona przez społeczeństwo świadomość każe jej zabić właśnie urodzone dziecko. Robi to ze strachu przed hańbą, a nie dlatego, że go nie chce, robi to, bo boi się ostracyzmu, przypisania do grzechu. Dopiero dziecko stałoby się dowodem grzechu.
 „Wśród skrwawionych wód płodowych, w zwojach tętniących coraz słabiej, coraz słabiej rozległ się krzyk. Porwała się przerażona, namacała palcami i dłonią zacisnęła usta noworodka jeszcze zalepione śluzem.” Lęk przed sąsiadami, przed ludźmi, społeczeństwem. Gdy zostanie raz określona przez społeczeństwo, już nigdy się od tego określenia nie uwolni. Takich grzeszników społeczeństwo odrzuca, dokładnie odwrotnie niż pierwotne gminy chrześcijańskie, niż Chrystus, który chorych leczył, nie zdrowych. „Narodziło się z najczystszej miłości, a było bękart. Ocaliłam je od nędzy istnienia wśród ludzi, którzy ścigają bękarta jak wściekłego psa.”
Mimo to społeczeństwo wydało wyrok, który ją określił, nie mając żadnych dowodów, na podstawie poszlak, podejrzeń. Matka wyrzuciła ją z domu i wyzywała od ostatnich. „Jeszcze dotychczas nie byłam łajdaczką. Może teraz zostanę.”
Ksiądz wmawia jej, mówiąc o jej pięknie, że „byłaby to rzecz straszliwa, sprawa przerażająca i haniebna, gdybyś sponiewierała ten dar niebiański, gdybyś go uczyniła swoją własnością.”
Grzechem jest siebie oddać sobie. Znać siebie. Jakiż to potworny policzek wobec wszystkiego, co stworzyła cywilizacja, która wyrosła z maksymy gnothi seauthon.  Moralność katolicyzmu XIX wieku oczekuje ignorancji.
Tak Żeromski opisuje Ewę w ciąży: „Budziła się rano z nieznośnym smakiem w ustach, który, wzmagając się stopniowo, doprowadzał do mdłości – i oto furie rzucały się na nią z poczwórną pasją. Nie miała wcale dokładnej wiadomości o tym, co się z nią dzieje. Wiedziała przypadkowo, ze słuchu, stąd i zowąd cośkolwiek.” Czyż nie mówi się, że najlepiej steruje się tymi, którym brak świadomości? Żeromski-społecznik z mocą piętnuje brak edukacji seksualnej. Jakby celowy. Kto nie wie, ten się na niewiedzę złapie, ciąża będzie niezbitym dowodem. Gdyby wiedział, mógłby jej uniknąć. Brak edukacji jako młot na czarownice.
I kiedy już zacznie się staczać, jedynym, wspomnianym jedynie przez Żeromskiego, jej marzeniem będzie myśl o Róży Niepołomskiej, żony Łukasza, którą porzucił. Ona umiała zrezygnować z miłości, zamienić ją w cichą rezygnację, ze spokojem i godnością, bez upadku, zsuwania się w przepaść.
Co mogło się stać, gdyby dostała wsparcie? Sama o tym mówi: „Za zniewagę Boga dźwigam moje cierpienie. Potrzebne jest Bogu moje cierpienie. Z niego wyrasta, jedynie z niego, najcudniejszy kwiat ziemski: skrucha. Ze skruchy, jakoby z kwiatu, ulata zapach: mądrość pokuty. A z pokuty staje się tajemniczo – świętość. Tak to – dumała – z mej nocy, gdym zabiła dzieciątko, wyrasta moje cierpienie. Z cierpienia kwiat ziemski: skrucha.”
Ale do skruchy nie dojdzie, a tym bardziej do świętości. Trafi na Pochronia, który pociągnie ją na dno, uwalniając od poczucia winy. Rozgrzeszając ją. A zrobi to, mówiąc z jednej strony o społeczeństwie, o klątwie bękartów, o słabych i silnych, o braku litości, o fałszu małżeństwa, o braku prawdy i namiętności, co doprowadzi ją choćby do takich słów: „Moralność, widzi pan, jest to wynalazek, rodzaj postanowienia obowiązującego wszystkich, rodzaj uchwały gminnej, czasowo przestrzeganej z gminnym pietyzmem.” Gminny – to ludowy, prostacki, zabobonny. Z drugiej strony Pochroń otworzy jej drogę do bycia ponad prawem, do wolności, do radości czerpanej ze zmysłowości. Od jednej z dziewcząt z Majdanu (ex prostytutek resocjalizowanych przez Bodzantę) Ewa usłyszy: „Miałam prawo tak postępować, jak postępowałam. Było to życie takie samo jak każde inne. (…) Czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tym, że ja miałam tak zwany stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tym,, gdybym była oddawała się tylko jednemu. Moje ciał należało i należy do mnie. Ponieważ rozkosz była we mnie, więc pił ją świat z moich ust, a ja piłam ją z ust świata. Marzenie o grzechu zabijało mnie po nocach, więc puściłam się. Poznałam, co rozpusta. Wiem, że to jest także cudna sprawa! Ale mam jej już dosyć.”
Tak, ale ta wolność zakończy się wyrafinowanym morderstwem rabunkowym.
W końcu Ewa trafi na Majdan. Utopista Bodzanta tworzący ogrody Majdanu, by nawracać byłe prostytutki, chcący uczynić z chłopów pełnoprawnych członków społeczeństwa nie ocali jej jednak. Wyzna w końcu, że nudzą go jego cnoty. Wyzna nawet coś więcej, coś co może być przesłaniem powieści Żeromskiego, przesłaniem, w którym kumulują się wszystkie wątki powieściowe. Powie:
- Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szargajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną… Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody… Pojmuje pan… rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać ode złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan… Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić ode złego… cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego… cha-cha!... Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra… I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać… Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział to stary Pascal… Nous travaillons incessamment à embellir et conserver notre être imaginaire, et négligeons le véritable. 
Prawdziwe życie jest zmysłowe, jest namiętnościami. Grzech, dzieje grzechu, to dzieje tego upiększania i zachowywania wyimaginowanego bytu.
I czyż wypowiedź Bodzanty nie jest głosem samego Żeromskiego? Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Żeby ich – czytelników – serce świadomie wykonało… Pewnie dlatego usunął to tendencyjne motto.

czwartek, 18 października 2012

Dzieje grzechu (I)

Z historii opowiedzianej w Księdze Rodzaju 2,4 – 3,24 (życie w Raju – grzech i wygnanie), traktowanej jako mit, odczytuję jedynie te cztery prawdy:
- odróżnianie dobra i zła jest kwestią samoświadomości,
- odróżnianie dobra i zła to grzech,
- grzech to śmierć a śmierć to samoświadomość grzechu – i to sprzężenie zwrotne powoduje, że z tej sytuacji nie byłoby wyjścia, a więc nie byłoby powrotu do raju, jednak
- jest możliwość zbawienia, grzech i śmierć można pokonać.

Ktoś mógłby powiedzieć, że czwarta, ostatnia prawda (jest możliwość zbawienia, grzech i śmierć można pokonać) zgodnie z tekstem powinna brzmieć inaczej, a mianowicie: nastąpi zbawienie, grzech i śmierć zostaną pokonane. Zmiany gramatycznej jednak dokonałem celowo. Biblia chrześcijańska (ze swoją prefiguracją i typologią, genezis i apokalipsą) jest księgą prezentującą prawdy duchowe o człowieku i Bogu z punktu widzenia liniowej historii tego sojuszu nałożonej na historię świata. Tak patrząc na sprawę, trudno oczekiwać, by mogła w Biblii pojawić się inna forma. Zbawiciel w Biblii jest jednorazowy, jest kulminacją dramaturgii zbawienia. Co nie zmienia faktu, że ta historia powtarza się w każdym człowieku, w każdym życiu i w każdej śmierci. Tak jak filogeneza powtarza się w ontogenezie.
Co za tym idzie opowieść Rz 2,4 – 3,24 nie traktuje w żadnym wypadku o tzw. grzechu pierworodnym, ulokowanym na początku dziejów, który mielibyśmy zawdzięczać jednemu człowiekowi. Te cztery, wymienione wyżej prawdy przydarzają się każdemu we właściwym dla niego momencie, dla jednych są nim owoce intensywnego życia duchowego, dla drugich dopiero śmierć. I ten tylko pokona śmierć, kto zrozumiał Naukę Jezusa –  nawet jeżeli nigdy się z nią nie spotkał, gdyż Nauka Jezusa to tylko określona umiejętność duchowa, to tylko nazwa, taka sama jak np. prawo Lamberta-Beera, które obowiązuje, mimo że nigdy o nim nie słyszeliśmy. Pokona śmierć i powróci do raju. A to jest możliwe tylko pod jednym warunkiem. Nie wykonywać pierwszego kroku: nie odróżniać  dobra od zła. Pozostać na poziomie ufności i miłości.
Przyznam szczerze, że dogmat o tym, jak to Jezus wybawił ludzkość od skutków grzechu pierworodnego, że swoją śmiercią pokonał śmierć, brzmi dla mnie jak czystej wody herezja. Przystać mogę jedynie na takie twierdzenie: Jezus pokazał, jak należy żyć i umierać, by ustrzec się grzechu i pokonać śmierć (rozumiane jak powyżej). Przy czym Jezus jest nie tylko wzorem tej jedynej drogi zbawienia, ale również jej jedyną hipostazą – hipostazą, z którą można bezpośrednio obcować w duchowym doświadczeniu.

piątek, 12 października 2012

Durham hipotetyczne

Przede mną zdjęcie Achima Bednorza z albumu Romanizm pod redakcją Ralfa Tomana.
W katedrze w Durham po raz pierwszy zastosowano sklepienie krzyżowo-żebrowe. Dzięki temu potęga romańskich kształtów napełniona została powiewem lekkości gotyku. Niemożliwe, by to czysto techniczne rozwiązanie (umożliwiające przykrycie przestrzeni o dużej rozpiętości oraz napełnienie nawy większą ilością światła) od razu znalazło świadomy i celowy wyraz estetyczny. A jednak. Z małymi poprawkami co do datowania owego wyrazu estetycznego, ale jednak.
Szeroka nawa główna jest trzypiętrowa: arkady, empora oraz okna. Arkady tworzą rzędy potężnych filarów na przemian wiązkowych, które przenoszą znacznie większe ciężary i na które spływają gurty tworzące ostry łuk sklepienia, oraz okrągłych (zdobionych zygzakami i rombami), które przenoszą obciążenia skumulowane w przekątnych żebrach zbiegających się na wspornikach. Zygzaki, żłobkowania, romby, ukośne kratki – typowe normańskie ornamenty – spotykamy w całym wnętrzu: na łukach wysmukłych arkad, na żebrach i gurtach czy na łukach podwójnych okien empory, ale użycie ich na masywnych trzonach filarów to pierwszy tego typu przykład w historii architektury normańskiej. I jest to zabieg celowy. Wystarczy pomyśleć, jakie efekty uzyskali budowniczowie, dzięki zastosowaniu sklepienia krzyżowo-żebrowego. Więcej światła zdynamizowało przestrzeń, wypełniło ją trójkątami światła i cienia – tak świetnie widocznymi na sklepieniu prezbiterium – są powtórzeniem zygzaków, jakie pojawiły się na trzonach dwóch filarów. Zresztą same zygzaki również sprawiają wrażenie trójkątów światła i cienia. Właśnie od tych filarów wyznaczamy granicę wnętrza. To one są jak obramowanie zamykające przestrzeń o niebagatelnie estetycznej wadze. Wszystko, co wykracza poza nie, co ponad nimi – jest tylko sztafażem. Niezwykle szlachetnym i silnym, ale jednak sztafażem.
Patrząc na zdjęcie wnętrza katedry w Durham zamieszczone w albumie Könemanna, odniosłem wrażenie, że chcąc zrozumieć ten imponujący przykład architektury angielskiego romanizmu, trzeba by… znaleźć inne zdjęcie.
Zacząłem poszukiwania w Internecie. Warunki dopuszczenia dokładnie trzy:
1. Wykonane musi być idealnie na środku nawy głównej, a więc zachowywać idealną symetrię.
2. Gzymsy zwieńczające filary z zygzakami powinny znajdować się na wysokości sklepienia prezbiterium,
3.  Same filary z zygzakami nie powinny znajdować się na pierwszym planie.
Takie ujęcie narzucałoby następujące odczytanie kompozycji zdjęcia: kolumny z zygzakami, mimo że nie znalazłyby się na pierwszym planie, a więc nie zamknęłyby kompozycji zdjęcia z obu boków, to i tak stałyby się ramą dla niego, gdyż w jakiś niewyjaśniany – w pierwszym momencie, a spostrzeżony przy oglądaniu albumu Könemanna – sposób niezwykle przykuwają uwagę. Motyw występujący na nich znajduje z kolei powtórzenie na sklepieniu (czteronawowego, a więc wystarczająco długiego, by to powtórzenie w ogóle stało się zauważalne i możliwe) prezbiterium, które na dodatek na kartach publikacji Könemanna jest przeorane jasnymi trójkątami słonecznego światła. Tak więc tylko te dwa elementy rzucają się w oczy – filary z zygzakami oraz sklepienie prezbiterium – to one powinny tworzyć ramy kompozycji zdjęcia. Do tego konieczna jest symetria oraz uchwycenie gzymsów filarów na odpowiedniej wysokości – tzn. takiej, by linia przeciągnięta od powierzchni gzymsów zamykała od góry przestrzeń sklepienia prezbiterium.
By takie zdjęcie powstało, fotografujący musiałby stanąć w dokładnie wyznaczonym miejscu. Najlepiej by było, gdyby takie miejsce wyznaczył sam architekt, jak to zrobił dużo później Andrea Pozzo w rzymskim Il Gesu, który własnoręcznie zaznaczył odpowiednią płytę marmurowej posadzki, z której należało oglądać jego dzieło – Apoteozę św. Ignacego – by uzyskać wrażenie trójwymiarowej przestrzeni i w pełni ocenić efekt łączenia się architektury realnej w architekturze malarskiej, nie mówiąc już o zdziwieniu, jakiego doświadczał widz, gdy zdawał sobie sprawę, że nad nim nie ma kopuły wypełnionej słonecznym światłem, ale płaskie sklepienie kolebkowe. Architekt z Durham oczywiście tego nie zrobił. Czy dlatego, że w Durham nie ma mowy o żadnej iluzji przestrzeni, która przez dynamiczne elementy architektoniczne (trójkąty, zygzaki) porywa ku światłu? Ależ jest taka iluzja. Moim zdaniem jest, moim zdaniem taki był artystyczny zamysł budowniczych tego arcydzieła normańskiej architektury. Co ciekawe, nawę główną, w pobliżu jej zachodniego krańca, przecina cienki pas błękitnego marmuru. Nie miał on jednak pełnić tej funkcji, jaką swej płycie nadał Andrea Pozzo. Według pierwotnych zamierzeń, pas marmuru był granicą, za którą nie miały prawa wstępu kobiety. Dlatego możemy się zadowolić wytłumaczeniem, że takie oznaczenie było niemożliwe, gdyż prezbiterium, które powstało na przełomie XII i XIII wieku, jest młodsze od nawy o cały wiek.
I rzecz szczególna, po dokonaniu takich obserwacji zwróciłem uwagę na rozetę we wschodniej ścianie prezbiterium. Kompletnie jej wcześniej nie zauważyłem. Poniekąd potwierdza to zaprezentowany sposób odczytania wnętrza, ale jeszcze lepiej potwierdza go fakt, że rozeta nie jest oryginalna. Powstała dopiero w XVIII wieku i jest elementem kompletnie niepotrzebnym, jak zresztą wiele innych modyfikacji, które do tej budowli wniósł wówczas James Wyatt.
Takie odczytanie jednak pozostaje ciągle hipotetyczne. Z braku odpowiedniego zdjęcia.
Świetne akcenty świetle, duża dynamika, ale niespełnione warunki 1 i 2.


Za mało światła na lewym filarze. Efekty w prezbiterium świetne. Niespełniony warunek 2.


Spełnione wszystkie warunki. Jednak za mało światła na filarach, poza tym brak ostrości i zdjęcie się kładzie.

Pozostaje hipotetyczność. Do wyobrażenia.

Ale lepsze już to, niż taka pusta dosłowność:

niedziela, 7 października 2012

O bakalarstwie

Pójdę za nimi, jeżeli sami stali się swymi wychowawcami.
Marek Aureliusz, Rozmyślania IX. 29 

Rozdział XXV Prób Michela de Montaigne (O bakalarstwie) jest krytyką rozpowszechniania niezinterioryzowanej wiedzy, która przechodzi z ręki do ręki jedynie po to, aby z niej czyniono popis. 
Apud alios loqui didicerunt, non ipsi secum – umieją rozprawiać wobec innych, ale nie wobec siebie i ze sobą – mów słowami Cycerona.
Gdyby Montaigne wiedział, co się działo w następnym wieku…
Oto we Francji siedemnastego wieku jezuici – odpowiedzialni skąd inąd za publiczne szkolnictwo – zalecali malarzom tworzenie ‘malowanych enigm’. Z kolei Szwed David Klocker Ehrenstrahl proponował w 1694, by obrazy zawierały zagadki, które można by rozmaicie rozwiązywać tak, by interpretacja stała się popisem pomysłowości. Jennifer Montagu tak pisze na ten temat: „Należało by przyjąć, że w XVII w. dzieło sztuki pojmowano w pewnym sensie jako otwarty symbol, jako surowy materiał, tak jak mit czy historia święta, którą on ilustruje, i że na tym materiale interpretator miał możność ćwiczyć przenikliwość swej pomysłowości przekształcając dzieło w alegorię chrześcijańskiej doktryny lub w panegiryk na cześć swego mecenasa.”
A więc wiedza jako popis, w który nie trzeba angażować siebie – tj. swoich duchowych i indywidualnych potrzeb. Wiedza jako konstrukcja na zadany temat, niewynikająca z wewnętrznych potrzeb, ale z zewnętrznych oczekiwań.
Dla Montaigne’a ten rodzaj wiedzy uosabia właśnie bakałarz – nauczyciel, będący jedynie heroldem wiedzy, krzykaczem, który powtarza coś, na czym jemu samemu nie zależy. Montaigne ceni zaś tylko wiedzę autentyczną, która jest owocem wewnętrznej pracy nad sobą, a nie efektem przyswajania. Jeść to nie napełniać, ale przetrawiać  – pisze. Dlatego też tak surowo ocenia nauczycieli, którzy jego zdaniem są jedynie szafarzami cudzych słów.
Montaigne pisze m.in.:
Umiemy mówić: „Cycero powiada tak a tak; oto obyczaje Platona; to własne słowa Arystotelesa”, ale my, cóż mówimy my sami? Co myślimy? Co robimy?
Znam jednego, który nie odważyłby się powiedzieć, że go świerzbi w zadku, jeśli by nie poszukał wraz w leksykonie co „świerzbienie” i co „zadek”.  
Bierzemy pod straż cudze mniemania i wiedzę, oto wszystko: raczej należałoby uczynić je naszą własnością.

W wydaniu Prób z 1595 roku (15 lat po pierwodruku) Montaigne dodaje do XXV rozdziału niewielki ustęp, w którym pisze: Dziw, jak bardzo i ja sam, własnym przykładem, objawiam tę głupotę: czyż po największej części nie to samo czynię w tym dziele? Wałęsam się tędy i owędy, to tu, to tam dziobię z książek sentencje, które mi się podobają, nie aby je przechować (brak mi bowiem po temu spiżarni [Montaigne miał bardzo kiepską pamięć], ale aby je przenieść w te pisma, gdzie, prawdę powiedziawszy, tak samo nie są moją własnością jak na swoim pierwszym miejscu.
Ale nie jest to prawda. On przetrawia. Wszystko, co cytuje, jest już ułożone w inne dzieło, jego dzieło.
I to mnie przekonuje. Jeśli z poszczególnych zdań, nawet niszczących czy wykraczających przeciw naturalnemu kontekstowi, z którego je wyjęto, budujemy całość na miarę naszych potrzeb i umiejętności (jak mawiał Herbert: celem jest wysilić całą swoją wrażliwość i zdolność rozumienia, aby Akropol, katedry, Mona Liza powtórzyły się we mnie, na miarę oczywiście mego ograniczonego umysłu i serca). Naukowcy mogą sarkać, specjaliści mogą się oburzać, cóż z tego, skoro nasza „wiedza” jest prawdziwsza, bo żywa, ich – tak, ciągle niczego się nie nauczyli – martwa, licująca jeno ze szkiełkiem i okiem. Twórzmy głębię, na jaką nas stać.

poniedziałek, 1 października 2012

Moralność jako decyzja

Czytając nie tak dawno Biblię, doszedłem do niezbyt dla chrześcijaństwa pochlebnego w swym mniemaniu wniosku, że nauka Jezusa jest traktowana przez Kościół (nie przez wysublimowaną teologię, ale właśnie przez Kościół, ten, który nas otacza i z którym się spotykamy na co dzień) zbyt prostacko, jako wykład zasad moralnych. Owszem, punktem wyjścia do widzenia w moralności kwintesencji nauki Jezusa z pewnością jest Biblia, przede wszystkim listy apostolskie (zwłaszcza Pawłowe), ale również ewangelie synoptyczne (Kazanie na górze). Jan w czwartej ewangelii koncentruje się co prawda na problemie wiary, ale wiara to przynależność, a przynależność to znów prawo, dogmaty, kanony, wytyczne i last but not least moralne wskazówki.
Wszystko więc sprowadza się do nauki o moralności, dość nowoczesnej, ale jednak tylko do moralności, a właściwie do etyki rozumianej jako kanon przekazany człowiekowi za pośrednictwem tradycji i przyzwyczajeń, za pomocą strachu przed piekłem i nadziei na życie wieczne (słynny zakład Pascala, który – co tu kryć, jest w gruncie rzeczy, grubą obrazą dla chrystianizmu – nie pamiętam już kto, ale ktoś właśnie tak o nim pisał), wynikający z posłuszeństwa wobec nakazów i zakazów, a niekoniecznie z wewnętrznego przeświadczenia. A tylko takie uważam za słuszne. Moralność wyuczona to nie moralność, lecz raczej umiejętność społeczna. Moralność zawsze postrzegałem jako decyzję – a więc owoc samoświadomości.
Zresztą takie rozumienie moralności znalazłem na kartach Biblii. W 1 Kor 4, 18 czytamy: „A jeśli sprawiedliwy ledwo się zbawi, bezbożny i grzesznik gdzie się okażą?” Bóg nie jest więc strażnikiem moralności. Gdyby nim był, sprawiedliwy nie miałby problemu ze zbawieniem. Boga nie można zredukować do moralności. Problem polega na tym, że sędzią jest sam zainteresowany, nie jest on już jednak niezależny od Boga, autonomiczny, ale jest Bogiem właśnie, ocenia z punktu widzenia Boga i boskości. Nieśmiertelności i wieczności (2P 3, 8 – tysiąc lat jak jeden dzień u Pana).
Potępienie, a więc i grzech, nie polega na łamaniu moralnych zasad i praw ustanowionych przez Boga, ale na samoświadomości, która każe nam przywiązywać się do wszelkich owoców naszego życia, tylko dlatego, że są nasze. W niemoralności można żyć tylko wtedy, kiedy złe nazwie się dobrym, kiedy przewartościuje się prawdziwe wartości, kiedy przebiegunuje się świat. Śmierć przywróci właściwe proporcje i wartości. Któż, widząc, że traci wszystko, czym żył, nie chciałby za wszelką cenę, nawet za cenę piekła i potępienia, zachować to, co przez całe życie było dla niego ważne? Tym jest sąd. Ostateczną decyzją. Świadomością popełnionych błędów. Odzieraniem się do właściwej pozycji. Bolesnym odzieraniem się. Taka odwrotność Marsjasza, który świadomy swych błędów i wypaczeń, oddziera się, by Bóg tego nie zauważył.
Decyzja o wyborze najwyższego dobra nie należy do prostych. Nikt nie jest czysty, więc nawet człowiek moralny, sprawiedliwy ledwo się zbawi, bo również jest przywiązany do życia, być może właśnie do pisanych zasad moralnych, do bliskich itd. To niczego nie zmienia, to również jest przywiązanie. (Dlatego Jezus mówi o mieczu, o wrogości z rodziną). Żyjąc moralniej, będzie łatwiej, ale to niczego ostatecznie nie załatwia. Nie ma bowiem sprawiedliwego na ziemi, który by czynił dobrze, a nie grzeszył (Koh 7, 21).
Tadeusz Zieliński w swej doskonałej książce Chrześcijaństwo antyczne (szósty tom Religie świata antycznego) potwierdził, że moja intuicja rozumienia moralności jako decyzji jak najbardziej zgadza się z nauką Jezusa.
W paragrafie 8 swojej pracy (rozdział II – Tajemnica galilejska) Zieliński stawia sobie niebagatelne zadanie: opisać właśnie tajemnicę galilejską, streścić – jak tylko filozof potrafi – naukę Jezusa. Nawet otwierające ten rozdział retoryczne pytanie: „Kim jesteś i czym jesteś, że odważasz się pisać rozdział pod takim tytułem?”; nawet fakt, że po dwuletniej pracy Zieliński kończy pisać tę książkę 22 grudnia 1943 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, w Niemczech, na niespełna pół roku przed śmiercią; nawet jego zaskakująca deklaracja, że ten tom zachowując charakter rozprawy badawczej, w większym jednak od nich stopniu otrzymał charakter testamentu i spowiedzi – nic nie jest w stanie rozwiać, jak sądzę, pierwszych czytelniczych obaw o zarówno końcowy efekt, jak i o zasadność zamiarów autora. A jednak Zieliński wywiązuje się ze swego zadania nad podziw dobrze, przynajmniej wedle mego mniemania.
Kwintesencję nauki Jezusa Zieliński widzi w tych ideach, które kryją się za słynnym sporem o literę s (sigmę), a który wiąże się ze słowami z Ewangelii wg św. Łukasza (2, 14): Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Wspomina bowiem o dwóch lekturach Łukaszowego oryginału: eudokia oraz eudokias. Zmiana gramatyczna pociągnęła za sobą istotne różnice między różnymi kościołami. Lektura Wschodu, protestantyzmu oraz anglikanizmu jest trójczłonowa Bogu chwała na wysokości, ziemi pokój, ludziom zadowolenie / łaskawość czy upodobanie [Boga] – bo tak jest tłumaczone to słowo w lekturze Lutra. Lektura katolicka zaś jest dwuczłonowa, jak w cytacie z Łukasza.
Potem Zieliński udowadnia, że tylko formuła dwuczłonowa jest logiczna, a co za tym idzie, tylko taka lektura jest właściwa. Pomijam jego dowody, koncentrując się na kolejnym zagadnieniu, mianowicie na znaczeniu tego dziwnego pojęcia, eudokia, które raz jest tłumaczone jako ‘upodobanie’, innym razem jako ‘dobra wola’. Zieliński zauważa więc, że w literaturze antycznej jest to słowo używane w sensie dobrej woli i że tym samym zwrot „pokój ludziom dobrej woli” oznaczałby usprawiedliwienie człowieka przed Bogiem dzięki jego nienagannemu zachowaniu wobec Boga, a więc dzięki cnocie. I tu Zieliński zaczyna wykład na temat antycznego rozumienia cnoty. I oto dowiadujemy się, że w arystokratycznej Grecji, Helladzie Homera, cnota również była arystokratyczna, przysługiwała z urodzenia (od dobrego ojca pochodzi dobry syn) i że była rozumiana jako to wszystko, co gwarantowało człowiekowi sukces w życiu. Achilles jest cnotliwy (arete), bo jest dzielny, a dzielnym się już urodził. Cnota arystokratyczna jest więc moralnością fizyczną.
Drugie stadium rozumienia cnoty jest demokratyczne i związane jest z sofistami ateńskimi. Stoją oni mianowicie na stanowisku, że cnotliwym może być każdy, jest tylko jeden warunek, trzeba się tej cnoty nauczyć. Cnota demokratyczna jest więc moralnością intelektualistyczną. W dodatku nie ma charakteru świadomości, lecz tylko zwyczajowy, etyczny (ethike). Takie rozumienie cnoty jest charakterystyczne również dla hellenizmu i judaizmu. Rabi Hillel na przykład (ten, który poproszony, by krótko wyjaśnił Prawo żydowskie, powiedział: Nie czyń twemu bliźniemu niczego, co i tobie niemiłe – oto całe Prawo! Wszystko, co ponadto, to tylko objaśnienia!) twierdził: Człowiek prosty nie może być pobożny.
Przypomniało mi się wówczas Mickiewiczowie zdanie:
Nauką i pieniędzmi drudzy cię zbogacą;
Mądrość musisz sam z siebie.

Nauką wzbogacą mnie inni, bo mnie uczą, mądrości nie uczą. Ale pieniędzmi mnie wzbogacą? Nie chodzi przecież o dary pieniężne, ale o zawód, o zarabianie w określony sposób – co jest jednoznaczne z zarabianiem na innych. Mądrość jest pracą indywidualną. Jest to jednak ciągle praca i nauka. Ale sam nie wiem, jakie rozumienie mądrości-cnoty przebija z Mickiewiczowskich słów, czy demokratyczne, czy chrześcijańskie?
Trzecie stadium rozumienia cnoty daje Jezus. Nie jest ono oparte ani na urodzeniu, ani na znajomości i posłuszeństwie wobec prawa, ale właśnie na dobrej woli, na decyzji po prostu. Wszyscy powołani, lecz niewielu wybranych. Każdy może być umiłowany przez Boga, trzeba tylko natychmiast odpowiedzieć na jego wezwanie. Potrzeba natychmiastowej decyzji odrzucenia zła, odrzucenia bezmyślnych praw (jak prawo rozwodowe, które upodlało kobietę), opowiedzenia się po stronie moralności rozumianej jako „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Bo cóż znaczy ten nakaz? (Ta dygresja pochodzi już jednak ode mnie) Ano to, że pragnienie szczęście to ‘kochanie siebie’. Pragnienie szczęścia nie zna barier, odrzuca wszystko, każe się rozwieść, każe wykorzystywać innych jeśli trzeba, każe szukać poczucia wyższości, władzy, itd. Szczęście to pełnia. Szczęście to spełnienie. Tak pojęte szczęście to ‘kochanie siebie samego’. Tak pojęte szczęście to porażająca siła pragnienia miłości. Wszechogarniającej miłości – by miłowali nas inni, byśmy sami siebie miłowali (co oznacza dumę i poczucie wyższości), by miłował nas cały świat (a więc sława). To jest miłość. Miłość, która unosi, nie licząc się z niczym. Nie pyta, czy w nią wierzymy. Taka miłość zawłaszcza. Jest siłą generującą istnienie świata, jest siłą napędzającą świat. Jest witalnością ludzkości, entelechią rozwoju i istnienia. To jest miłość. Największa siła ludzkości. A Jezus mówi: kochaj bliźniego jak siebie samego. A więc: niech miernikiem twojej miłości, probierzem właściwych postaw będzie bliźni. Postaw go na równi z sobą samym. Przyznaj mu takie same prawa, jakie sobie przyznajesz. Czerp ze swej własnej wolności, ile chcesz, ale nie naruszaj wolności innego. A więc rozwód? Odpada. Przecież to rani, a mam pragnąć jego szczęścia, najwyższego, idealnego. Władza? Nic z tych rzeczy. To wywyższa jednych, innych poniżając. Itd. To jest prawdziwa nauka Jezusa, to jest prawdziwa mądrość. Uważaj, zdaje się mówić Jezus, miłość jest tak wielką siłą, że porwawszy cię, może doprowadzić do zguby. Możesz zatracić się w dążeniu do szczęścia, w ciągłych próbach uszczęśliwiania się. Próbach, które nigdzie nie prowadzą. Miłość owszem jest obezwładniająco wielka, ale nie ma celu, nie ma spełnienia. Po pierwszym będzie potrzebne kolejne. Oto tajemnica Fausta. Miłość, która każe się rzucić na podbój świata, nie przynosi owoców. Tylko taka miłość, która zrównuje nasze pragnienia z pragnieniami innych, co w konsekwencji każe uprzedzić nasze myślenie o sobie myśleniem o innych, jest miłością zrównoważoną. Naszym obowiązkiem jest nie tylko troszczyć się o swój rozwój duchowy, ale również wszystkich innych.
I to jest nowa nauka, to jest cud (wedle Zielińskiego), którego wszyscy oczekiwali wraz z pojawieniem się Mesjasza.  W Mt 11,4 czytamy, jak to uczniowie Jana Chrzciciela przyszli do Jezusa z pytaniem, czy on jest tym, który ma przyjść, czy też innego czekają. A odpowiadając im Jezus rzekł: Szedłszy, donieście Janowi, coście słyszeli i widzieli [oczekiwany cud]: ślepi widzą, chromi chodzą, trędowaci bywają oczyszczeni, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają [po każdym takim cudzie ewangelista dodaje i wielu się doń nawróciło], ubogim opowiadają ewangelię.
 Zieliński tak kończy paragraf 8: „Pamiętam czasy, kiedy ten ostatni fakt mi się wydawał daleko mniej przekonywającym, niż poprzednie. Teraz odwrotnie, kładę nań daleko większy nacisk. Sądzę bowiem, że ci ubodzy, którym się przez Pana Jezusa wyświadcza dobrodziejstwo równowartościowe z owymi ułomnymi i zmarłymi, to właśnie owi „ludzie dobrej woli”, a opowiadana im ewangelia przyniosła im obiecany w tejże zapowiedzi „pokój” – pokój Boży.” W przypisie dodaje zaś uwagę, że „ubogim ewangelię” z Mt 11,4 utożsamia się z „ubogimi duchem” [Mt 5,3] – po grecku ptochoi i że pomysł utożsamienia tychże z ludźmi dobrej woli bierze na swoją odpowiedzialność. To jego prywatna decyzja.
Urzekł mnie wykład Zielińskiego. I w pewnym sensie oświecił. Nie chodzi jednak o wykład na temat woluntaryzmu. Fakt, nigdy nie zastanawiałem się głębiej nad dogmatem o wolnej woli, ale nie chodzi o wyjaśnienie (czy „objaśnienia” – jak mówił Hillel). Chodzi o samoświadomość i praktykę.
Oto pewnego razu mój niespełna pięcioletni syn (dość egoistyczny, ale które dziecko nie jest egoistą?) przyszedł do mnie, by pochwalić się, że dostał dwa żelki od mamy. Poprosiłem go, żeby mi dał jednego i wskazałem na tego, którego trzymał w ręce. Drugiego właśnie zjadał. Chwilę pomyślał, po czym dał mi go. Potem zapytałem go, czemu to zrobił. Odpowiedział, że dla przyjemności. Czyjej? – drążyłem. Mojej – odpowiedział z uśmiechem.
I właśnie tak należy uczyć dzieci moralności. Nie przez kary i nagrody, w żadnym wypadku przez nadzieję, a tym bardziej nie przez strach. Moralność owocuje pokojem Bożym tylko wtedy, gdy nasze czyny są oparte na wewnętrznie spójnej decyzji. Gdy dobro łączy się z naszą przyjemnością. Gdy tak potrafimy to odczuwać. Gdy odkrywamy je w sobie, a nie gdy wyuczamy się zasad, których świat nakazuje nam się trzymać. Decyzja. Nic innego.
I czy nie o taką naukę chodziło w Summerhill – szkole stworzonej przez A. S. Neilla?

Któregoś letniego dnia wnuk znanego naukowca przyszedł do swego dziadka. W ręce, którą trzymał schowaną za plecami, ściskał wróbelka złapanego w ogrodzie do specjalnej sieci.
Oczy chłopca lśniły nienawiścią i przebiegłością, kiedy pytał dziadka:
- Czy ptaszek, którego trzymam w ręce, jest martwy, czy żywy?
- Martwy – odparł staruszek.
Chłopiec otworzył dłoń i wypuścił wróbelka, który natychmiast poderwał się do lotu.
- Nie zgadłeś! – zaśmiał się złośliwie.
Gdyby padła odpowiedź, że ptaszek jest żywy, chłopiec zacisnąłby dłoń i udusił bezbronnego ptaszka.
- Widzisz, odpowiedź spoczywa w twojej ręce – rzekł staruszek, patrząc przenikliwie na wnuka.

Bruno Ferrero, Martwy czy żywy?

środa, 26 września 2012

Emanacja zmysłowości (III)

Vermeer, Dziewczyna przy klawikordzie

Muzyka – czysta, abstrakcyjna sztuka – i jej adeptka. Czysta i abstrakcyjna? Na pierwszy rzut oka – tak. Oddana muzyce, wyciszona, anielska, czysta, odizolowana od świata. Znieruchomiała przy ciężkim klawikordzie, zamarła w jakiejś niewygodnej pozycji, by skręciwszy tułów, przyglądać się nam. Ale nie przestała grać, przy czym swobodne dłoni, jakby bezwolne, pozostawione samym sobie, pogrążone są w cieniu. Jej oczy jednak przeczą spokojowi twarzy, wyczekują. Jej usta przeczą bezruchowi oczu – budzi się w nich grymas, na chwilę przed kuszącym uśmiechem. Suknia przeczy uporządkowanej postawie podporządkowanej instrumentowi – jest pełna niepokoju, skrępowania. Ta dziewczyna cała jest swoją przeciwnością. Gotowa na wszystko, kusząca, uwodzicielska. Widać to w tak otwartym i niczego nie ukrywającym spojrzeniu – nieprzyzwoitym, wyzywającym, prowokującym. Jest jak struna napięta do granic możliwości, wystarczy po niej przejechać smyczkiem…
Na pierwszym planie wiolonczela, gotowa do użycia, wydaje się zapraszać nas, zachęcać, uwodzić, by na niej zagrać, by dołączyć do dziewczyny, stworzyć duet. A ona patrzy z takim napięciem, jak syrena próbująca uwieść widza, każdego z osobna i wszystkich razem, niewybredna, cyniczna, lubieżna. Jak syrena – zaraz rozlegnie się muzyka…
Instrument milczy. Vermeer, podobnie jak każdy inny malarz, nie ma środków, by ująć muzykę w jej czystości i abstrakcji. Nie ma w człowieku czystości i abstrakcji. Instrument zamarł w ciszy. Nadstawiamy ucha. Cisza. I tylko jej wzrok. Stęsknionej dziewicy, która jak najszybciej, a przede wszystkim chętnie, zapomniałaby o swoim dziewictwie, porzuciła wirginał…

czwartek, 20 września 2012

Emanacja zmysłowości (II)

Chcąc czymś zbyt małym zaspokoić pragnienie,
którego przedmiotem jest Wszystko,
będzie usiłował przywrócić zachwianą podstawową równowagę
wzmożoną cielesnością lub mnogością doznań.
Pierre Teilhard de Chardin

Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich
                Rozkosze życia. Ziemskie przyjemności. Przeciwieństwo hortus conclusus, bo otwarte na raj. Mają z nim wspólny horyzont. Przyjemność jest dobra, rozkosz jest rajem. Ale ten wspólny horyzont, któremu, przynajmniej tak się z początku wydaje, nic nie zagraża, prędzej czy później, niespodziewanie acz niechybnie, odkryje swój ciąg dalszy w piekle. Nastąpi przewartościowanie, dlatego ważne i dlatego bolesne, że dokona się w oparciu o ten sam horyzont. Taki kontrapunkt zniszczy nie tylko wszelką przyjemność, nie mówiąc o rozkoszy, ale nawet najprostsze dobre samopoczucie. Tym jest właśnie piekło – odkryciem, w nagłym olśnieniu, że jedyną prawdą jest zaprzeczenie tego wszystkiego, czym jest życie. Dla życia zaprzeczeniem zawsze jest śmierć. Dla rozkoszy, ziemskich i życiowych, o których myśleliśmy, że są rajskie, przeciwieństwem będzie piekło. Na szczęście nie dla wszystkich jest to przestrzeń zamknięta. To może być tylko chwilowa konkluzja, z której czasami dane jest wyciągać wnioski.

poniedziałek, 10 września 2012

Emanacja zmysłowości (I)

Tycjan, Noli me tangere

Jej ostry profil, pełen żądzy, zdecydowania, pasji. Spowita w ogniście czerwone szaty, jakby związana nimi, uwięziona w cielesności. Nie ma w niej pokory, ale nienasycona ciekawość, wręcz pożądliwość, zmysłowość. Pochylona, na czworaka, silnie oparta na ręce, namacalna, ciężka, bardzo kobieca. Rozcapierzone palce lewej dłoni wsparte na olejkach. Niepotrzebnych już zresztą, nie będzie go namaszczać, ale chcąc go dotknąć, przekracza tym samym powinność religijną. Jest to próba wręcz mistyczna, próba bliskości najwyższej, bezpośredniego kontaktu z Boskością bez pośrednictwa elementu ludzkiego. Niestety, scena tonie zupełnie w elemencie ludzkim, nagle duchowe zamiary przeistaczają się w swoje całkowite przeciwieństwo, popadają w fizyczność.
Przyszła z dotykiem – z olejkami, z religijną posługą. Padła na kolana, ale nie po to by klęczeć. Spełniło się. Któż mógł się spodziewać? A ona będzie pierwsza. Może sprawdzić, przekonać się, doznać, spróbować. Lecz gest (jest w nim coś nieprzyzwoitego) ucina wszystko. Wyciągnięta ręka jest kontrapunktem dla wygięcia jego ciała. Jej nachylenie i jego odgięcie, uniemożliwiające dotknięcie. Jednocześnie on zakrywa strefy intymne, zagradza dostęp kolejną warstwą materii. Zasłona w świątyni, strażniczka najświętszego, która przy ukrzyżowaniu się rozdarła, tutaj się supła i uniemożliwia prawdziwą bliskość, utrudnia dojście. W tym kontakcie nagim stanie się jedynie Jezus (jak naga prawda), ona pozostanie ubrana, żadnego prawdziwego zbliżenia nie będzie – ani cielesnego, ani seksualnego, ani duchowego. Nie tak się wchodzi w kontakt z Bogiem. Nie można kreować go siłą swej ograniczonej przez zmysły potencji. Chcieć dotknąć Boga to widzieć go na swój obraz i podobieństwo. Dlatego ona sprawia wrażenie unieruchomionej, powalonej przez zmysły, ubezwłasnowolnionej. Jak niepoczytalna, oślepiona przez nagły rozbłysk fantazji, próbuje ziścić marzenia człowieka o bezpośrednim kontakcie z Bogiem na płaszczyźnie zmysłowej, marzenie o uczynieniu Boga człowiekiem, sprawieniu by Królestwo Boże było z tego świata.
Na poziomie twarzy dochodzi do jakiejś bliskości, ich ciepłe oblicza skupione na kontakcie wzrokowym, rozwiane włosy i pojedynczy pukiel przecinający szyje obu postaci – jest w tym jakaś zmysłowość. Jej czysta, jasna twarz i jego ogorzała, kontrast kobiece-męskie, jego zaciśnięta na grabiach pięść, jej otwarta delikatna dłoń z ugiętymi palcami, wszystko tutaj prosi się o dopełnienie, dąży do połączenia, uzupełnienia. On nachyla się nad nią jakby za chwilę miał poddać się przemożnej sile kobiecego pragnienia bliskości, miłości zmysłowej – ale to tylko złudzenie, emanacja zmysłowości, która wychodząc od na wskroś ludzkiego pragnienia zbliżenia się do Boga popada w przeciwieństwo poznania duchowego. W jego twarzy można odczytać bowiem smutek, litość i żal. Ręka wyciągnięta nad głową Magdaleny, jakby do mimowolnego błogosławieństwa, mającego zdziałać cud jej przejrzenia na oczy – ostatecznej rezygnacji ze zmysłów, pokornego opuszczenia głowy, przejścia do modlitwy. Tak człowiek w poznanie prawdy wnosi pierwiastek kłamstwa charakterystyczny dla swojej ludzkiej natury – prawda nas nie uzupełnia, prawda jest zaprzeczeniem. Wszystko jest na odwrót. Ona – zakryta fizycznie i obnażona psychicznie, on – prawie nagi, lecz skryty. Taka forma kontaktu jest jego przeciwieństwem, brakiem, ukryciem się Boga, oddaleniem, negacją. Bóg odcina się i staje się niedostępny. Pozostaje tylko zaprzeczenie i zakaz: Noli me tangere.

sobota, 1 września 2012

Biało-czerwony tatuaż

                Komisarzu Kluge, czy pan wie, co to jest „wolne miasto"?

                Piaszczysty kawałek ziemi o nazwie Freie Stadt Danzig, wciśnięty między Bałtyk, niemieckie Prusy Wschodnie i polskie Pomorze, na którym stał nasz dom na Kwietnej, nie należał ani do Polski ani do Niemiec. Jak postanowiono w Wersalu, zrobiono z nas, pożal się Boże, protektorat Ligi Narodów, kukułcze jajo rzucone na brzeg zimnego morza, więc liczyć na dobrą przyszłość raczej nie liczyliśmy, bo kto tam ma ochotę przejmować się jakimiś protektoratami, przychylnie czuwając nad losem „wolnych miast", by rozkwitały w spokoju na chwałę Boga i Ziemi.

                Między Zoppotem a Marienburgiem, Probbernau a Stippeu, na nizinnych terenach delty Wisły, gdzie żyło dużo więcej Niemców niż Polaków, mędrcy z Paryża, Londynu i Waszyngtonu przyznali Polakom prawo posiadania własnej poczty, choć, przyzna pan, listonosze niemieccy, słynni ze swojej punktualności, równie dobrze mogli roznosić polskie listy w okolicach Ahornweg, Langermarkt czy Magdeburgerstrasse, w dzielni- cach zamieszkałych przez rodziny niemieckie, polskie, żydowskie, a nawet francuskie, szkockie oraz holenderskie, co jednych gniewało, a drugich nie obchodziło wcale.

                Polski Urząd Pocztowo-Telegraficzny, gmach z ciemnej cegły z białym orłem na emaliowanej tabliczce przybitej nad głównym wejściem, wznosił się przy placu Heweliusza, w starej dzielnicy Gdańska Osiek, parę kroków od żelaznego mostu na Raduni, w wilgotnym miejscu, gdzie dawniej stał zamek krzyżacki, a teraz jesienią i wiosną na okolicznych drzewach gromadziły się wielkie stada wron i kawek, nawołujące się godzinami przejmującym krakaniem, jakby chciały o czymś powiadomić mieszkańców miasta, którzy, jak to ludzie rozsądni, mieli na głowie sprawy dużo ważniejsze niż wsłuchiwanie się w ptasią gadaninę. Właśnie tam Anna dostała pracę. Centrala telefoniczna z bezpośrednim połączeniem do Warszawy, którą obsługiwała, mieściła się w małym pokoju na pierwszym piętrze, odgrodzona od reszty budynku stalowymi drzwiami z dobrym zamkiem.

                Pyta pan, komisarzu Kluge, jak się wtedy nazywaliśmy? A na cóż to panu wiedzieć? No, jakoś się tam nazywaliśmy, bo jak ktoś jakoś się tam nie nazywa, to idzie do pudła, gdzie nie czekają na niego marcepany. Ale czy pan, komisarzu Kluge, potrafi pojąć, co znaczą dla ludzi znękanych życiem trzy skromne słowa „żyć na uboczu", wypowiadane szeptem o zmierzchu, gdy czerwone słońce zachodzi nad Olivaer Frost, a karminowa zorza zapowiada mroźną pogodę i ciężkie sztormy na Bałtyku? Liczyliśmy, że świat o nas zapomni. Chcieliśmy przeczekać najgorsze na kawałku ziemi niczyjej, gdzie nie sięgają ręce nieprzychylnych potęg, z którymi zwykli ludzie sobie poradzić nie mogą, jak mieszkańcy Nazaretu nie mogli sobie poradzić z cesarstwem rzymskim. Powiem tylko, że ani Anna nie nazywała się Kosch- nick, ani ja Stamelmann:

                Tymczasem w wolnym mieście, którego wieże z zębatym konturem gotyckich fiali i pinakli oglądaliśmy co niedziela na wspólnych spacerach po krótkiej wizycie w kawiarni Neumanna przy głównym Rynku, wybuchła cicha wojna na skrzynki pocztowe. Naprawdę, nigdy nie słyszał pan o sławnej wojnie na skrzynki pocztowe, która wybuchła w Danzig, gdy Albert Forster został gauleiterem? Dawniej toczono wojny na miecze i topory, teraz toczono wojnę bardziej subtelną. Cóż, katastrofy, które wywracają do góry nogami cały świat, zwykle zaczynają się od drobiazgów, bo nie ma nic lepszego niż celnie dobrany drobiazg, który trafia prosto w serce.

                Zgodnie z umowami wersalskimi, na paru ulicach w śródmieściu Gdańska między dworcem a Motławą, Polacy usta- wili dziesięć skrzynek pocztowych ze znakiem orła białego i napisem „Listy tylko do Polski". Młodzi Niemcy, dla których ojczyzna była wszystkim, uznali jednak czyn ten za wyjątkową bezczelność, zaczęli więc czarną, żółtą i czerwoną farbą — barwami, jak pan wie, cesarskimi — zamalowywać białego orła widniejącego na czerwonej emalii, jakby biel słowiańskiego ptaka widniejąca na pocztowej skrzynce była czymś gorszym niż znak szatana i zwiastowała prawdziwy koniec świata.

                Gdy sprawiedliwy gniew nabrał intensywności i nadszedł czas, w którym liczą się tylko czyny, na trasie między Langfuhr i Olivaer Thor, tam, gdzie tramwaje przyspieszały na prostych jak strzała torach, młodzi ludzie w brunatnych koszulach brali pod pachy polskich listonoszy, podprowadzali ich uprzejmie do drzwi, po czym wyrzucali z pędzących wagonów, co kończyło się połamaniem rąk i nóg, bo taki delikwent w mundurze polskiego pocztowca z torbą pełną listów koziołkował w powietrzu parę razy, zanim w chmurze fruwających kopert nie walnął o brukowaną jezdnię Alei Hindenburga, gdzie mógł tylko przy akompaniamencie śmiechu przechodniów czekać na ambulans z miejskiego szpitala.

                Ceglany gmach poczty przy placu Heweliusza, w którym pracowała Anna, znałem dość dobrze, bo gdy Anna zostawała po godzinach w swojej centrali na piętrze, by skończyć jakąś pilną pracę, cierpliwie czekałem na nią w portierni, czytając gazetę i gwarząc sobie z portierem Golichowskim, który lubił dobry tytoń Pischnitza i plotki z wyższego towarzystwa. Siedząc z nogą założoną na nogę na drewnianej ławie dla interesantów, ucinałem też sobie czasami pogawędkę z dyrektorem poczty, doktorem Janem Michoniem, eleganckim starszym panem w szarym garniturze w paski, który już na schodach witał mnie z miłym uśmiechem, po czym wypytywał o najświeższe nowiny z miasta.

                Wojna na skrzynki pocztowe nabierała tymczasem rozpędu. Komentowaliśmy z zapałem najnowsze wydarzenia z pocztowego frontu, nie stroniąc od tonów ironicznych, przerzucaliśmy się szczegółami, które nie wszyscy znali, byliśmy prawdziwymi znawcami konfliktu, o którego rzeczywistym znaczeniu — jak sądziliśmy — świat nie miał pojęcia.

                A gdyśmy tak sobie rozmawiali na portierni o tym i owym, pewnego dnia dotknąłem spraw najważniejszych. „Jak możecie tolerować to, co się dzieje w Gdańsku? Gdzie wasza duma narodowa? — zapytałem dyrektora Michonia z troską, częstując go papierosem ze srebrnej papierośnicy. — Czyż w odpowiedzi na to, co robi młodzież niemiecka, nie powinniście zrobić czegoś, co przypomni światu o waszych prawach, które są w Gdańsku tak bezczelnie łamane? A gdyby tak na przykład wypuścić serię znaczków pocztowych z motywami polskimi i wprowadzić je do obiegu w Wolnym Mieście? Co pan na to? Każdy list będzie walczył o Polskę jak gołąb pocztowy z drapieżnym czarnym orłem".

                Zdawałoby się, nic takiego, ot, po prostu zwykły znaczek pocztowy. A tu minęło zaledwie parę tygodni, a moi niemieccy bracia spostrzegli z oburzeniem, że z Polski nadchodzą listy ze znaczkami, na których polska królowa Jadwiga i polsko-litewski król Jagiełło, depczą pęknięty hełm krzyżacki z pawimi piórami oraz dwa sławne miecze, symbol klęski niemieckiej pod Grunwaldem, dawno już zapomnianej dzięki wspaniałemu zwycięstwu pod Tannenbergiem. Moi niemieccy bracia wpadli w furię. Senat Wolnego Miasta się wściekł.

                A parę dni później, gdy odwiedziłem w interesach Juliusa Holzmanna, przystojnego pracownika magistratu, którego upodobanie do szabel, cesarskich orłów i pikelhaubów było znane dość powszechnie, mimochodem mruknąłem między jednym a drugim łykiem kawy Eduscho, którą mnie poczęstowano w ładnym salonie na Hundegasse: „Przecież to skandal, nie sądzi pan, panie Holzmann, że my, gdańscy Niemcy, puszczamy płazem polską bezczelność w sferze tak delikatnej jak symbole narodowych zwycięstw i klęsk! Żaden patriota nie może puścić tego płazem, chyba że nie jest prawdziwym patriotą. Czyż może być coś gorszego niż okazywać słabość w takiej chwili? Duma narodowa jest wartością bez- cenną. Najwyższy czas, by ją okazać".

                I parę tygodni po mojej rozmowie z Juliusem Holzmannem w odpowiedzi na krzyżacki hełm i dwa miecze spod Grunwaldu, Wolne Miasto wypuściło serię znaczków pocztowych, które przypomniały Polakom o klęskach, jakie to oni sami ponieśli właśnie w Gdańsku. Filatelistyczny odwet, gra obrazów na siatkówce, drażnienie nerwów wzrokowych. Ja, skromny pracownik piękna, ja, mistrz rzeźbiący w materii żywej i wrażliwej, delikatnymi pociągnięciami szminki nanosiłem na twarze dwóch sąsiadujących ze sobą narodów barwy wojenne, makijaż mocny i wymowny, jak to czyniłem z twarzami aktorów w monachijskiej operze przed spektaklem Ryszarda III.

                Nadchodził czas wielkiej premiery Dzięki mnie twarze moich braci z Poczty Polskiej nabrały intensywnie biało-czerwonych barw, a twarze moich braci niemieckich stały się intensywnie czarno-czerwono-żółte, wdając się w grę mimiczną, balet brwi, warg i powiek, który poniósł wytatuowane patriotycznym deseniem ciała na szumiących skrzydłach narodowej dumy w niewiadomą przyszłość.

                W odwecie za polską bezczelność Wolne Miasto, sławne ze swych grawerów, wypuściło w świat piękną serię znaczków z obrazami wyzwolenia niemieckiego Gdańska z rąk Francuzów i Polaków w 1814 roku, a potem jeszcze dorzuciło jadowity znaczek z obrazami klęski polskiego króla Stefana Batorego pod twierdzą Wisłoujście. Warszawa wściekła się. Jak chłopcy, którzy rysują na ścianach domów nieprzyzwoite obrazki, dwa narody toczyły między sobą cichą wojnę na znaczki, głupią i zaciętą, aż do pierwszych dni pamiętnego września, gdy żywe białko ozdobione czarno-czerwono-żółtym tatuażem rzuciło się na żywe białko ozdobione tatuażem biało-czerwonym, by pożreć je i strawić do szczętu.

                Jak to mówił nieodżałowany pan Rasermann? ku, sam powiedz, co nas bardziej zachwyca: twarz człowieka, którego oczy płoną świętym ogniem miłości Ojczyzny, cz krowia gęba człowieka, który myśli tylko o pokoju, pojednaniu, przyjemnościach życia płciowego, robieniu pieniędzy, woli ciepłe lenistwo od twardych trudów walki, napycha się makaronem i ma kłopoty z nadwagą? Czyż największe dzieła europejskiej kultury, Iliada i Pieśń o Rolandzie, nie uczą nas, że nadwaga to coś okropnego, a wojna, wpływająca wyszczuplająco na sylwetkę mężczyzny, ma czar znacznie większy niż mieszczańska wegetacja? I czyż ludzie, którzy nienawidzą wojny, sami nie chodzą chętnie na filmy wojenne? A malarze i poeci, którzy z całego serca potępiają rzezie i pożogi, czyż sami nie lubią malować patriotycznych fresków ze scenami krwawych jatek, zyskując powszechny szacunek i podziw swoich wdzięcznych współobywateli?

                Widzisz, mój drogi — ciągnął nieodżałowany pan Rasermann, gdyśmy sobie siedzieli na mansardzie monachijskiej opery, popijając herbatę indyjską z porcelanowych filiżanek — twarze, promieniujące makijażem patriotycznej nienawiści zawsze przyciągały uwagę artystów, księży i nauczycieli gimnazjalnych, a sceny masowe z udziałem uzbrojonych tłumów, siejących śmierć i zniszczenie, zawsze cieszyły się wielkim powodzeniem w kinach i teatrach, chociaż każdy z nas szczerze nienawidzi wojny i marzy o wiecznym pokoju.

                Albowiem — nie ma rady, drogi Eryku — lubimy patrzeć na ludzi, w których pali się święty ogień gorącej krwi, a zasypiamy na widok ludzi łagodnych, uprzejmych i pojednawczych. Wszędzie, gdzie wybucha jakaś krwawa awantura, zawsze zbiega się podniecony tłum, bo wie, że jest świadkiem wybuchu świętych sił prawdziwego Życia".

                Odwiedzając dyrektora Michonia na Poczcie Polskiej i radcę Juliusa Holzmanna w salonie na Hundegasse w piankowej atmosferze towarzyskiej rozmowy szminką i pudrem, żartem i drwiną, gestem i uśmiechem, niedbale podsycałem płomień w środkowoeuropejskim piecu, rozdmuchując w ludziach i narodach świętą żarliwość, która wybucha tym samym płomieniem w miłosnej sypialni, co na polu bitwy.

                „Ludzkość — mówił nieodżałowany pan Rasermann, gdyśmy sobie siedzieli na monachijskiej mansardzie — wykrwawia się w wojnach, ale jeśli nawet zginie pięćdziesiąt milionów ludzi, to i tak wkrótce urodzi się następne sto milionów, bilans więc zawsze będzie dodatni. W tym sensie śmierć, drogi Eryku, w ogóle nie istnieje. Ileż to było na świecie straszliwych wojen, rzezi i katastrof, a liczba ludzi wciąż rośnie nieprzytomnie, co zresztą kiedyś skończy się fatalnie, gdy któregoś pięknego poranka odkryjemy, że na naszej biednej planecie jest za mało miejsca dla wszystkich".

                Zbliżały się pamiętne dni, które miały wstrząsnąć światem oraz moim skromnym życiem nic nie znaczącego pracownika piękna. Pod koniec sierpnia Anna nagle dostała wezwanie z ministerstwa na wyjazd do Warszawy w jakiejś pilnej sprawie. Cóż, wyjeżdżała już tyle razy na polecenie dyrektora Michonia czy Bóg wie jeszcze tam kogo, więc skoro ma jechać, niech jedzie. Zresztą w mieście zrobiło się niespokojnie, może lepiej, że wróci trochę później, jak sprawy się unormują. W końcu była telefonistką w gmachu Poczty Polskiej przy placu Heweliusza, a napaści na pracowników poczty wcale nie ustały. Przeciwnie: nawet się nasiliły. Trzydziestego pierwszego sierpnia koło siódmej wieczorem, kie- dy jadłem kolację w naszym mieszkaniu na Kwietnej, za- dzwonił telefon. Nie wiem, skąd dzwoniła. Poprosiła mnie, bym jak najszybciej pojechał na pocztę i osobiście przekazał dyrektorowi Michoniowi polecenie od jakiegoś „pana Bec- ka", by zniszczyć jakąś „czerwoną teczkę". Do Gdańska po- jechałem od razu taksówką. Był wieczór. W gmachu poczty paliło się kilka świateł.

                Dozorca Golichowski wpuścił mnie natychmiast. „Panie Weiss, co pan tutaj robi? Pani Anny nie ma. Na mieście niespokojnie, a pan tu przychodzi!". —„Panie Golichowski, niech pan mnie szybko prowadzi do dyrektora Michonia" — rzuciłem płaszcz na krzesło koło portierni i wbiegłem na schody, przeskakując po parę stopni. W pokoju na piętrze, gdzie urzędował dyrektor Michoń, stała skórzana kanapa z rozłożoną świeżą pościelą, co mnie zdziwiło, bo w pomieszczeniu służbowym z surowymi meblami biurowymi, dalekim od nastroju domowej sypialni, ktoś się szykował do spania. Na ścianie nad biurkiem wisiało polskie godło: skrzydlaty ptak z gipsu na tle czerwonej tarczy obwiedzionej złotą la- mówką. Dyrektor Michoń wysłuchał z uwagą tego, co Anna poleciła przekazać od „pana Becka", po czym szybko wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi, jakby obawiał się, że zaraz z poczty ucieknę. Gdy wrócił po paru minutach, na palcach miał czarne strzępki spalonego papieru, które po chwili wytarł chusteczką. „Niech pan tu przenocuje do jutra. — powiedział., nie patrząc na mnie. — Nie ma sensu kręcić się teraz po mieście". Cóż miałem robić? Prawdę mówiąc, sam nie bardzo miałem ochotę wracać do pustego domu na Kwietnej, więc propozycję przyjąłem, bo niby czemu, komisarzu Kluge, miałbym nie przyjąć? Chciałem od razu zadzwonić do Anny, by powiedzieć, że polecenie przekazałem, ale zostanę na poczcie do jutra, bo mi się nie chce wracać na Kwietną po nocy, ale dyrektor Michoń spojrzał na mnie dziwnie, po czym z powagą powiedział, że dzwonić na razie nie ma potrzeby. Może później. „No, trudno — pomyślałem — zdrzemnę się tymczasem, a jutro od razu przed ósmą pojadę tramwajem do Oliwy".

            Położyłem się na kanapie i dość szybko zasnąłem w chłodnej, świeżo upranej i nakrochmalonej pościeli z fioletowymi nadrukami Poczty Polskiej, okrągłymi pieczątkami z ukoronowanym orłem, które wyglądały jak fioletowy tatuaż na skórze polskiego marynarza. Koło północy przez sen usłyszałem, jak ktoś wchodzi do pokoju, wynosi jakieś papiery z szafy, potem szafę starannie zamyka na klucz, coś mówi szeptem do kogoś, drzwi zamknęły się, jasna szpara nad podłogą zgasła, czyjeś kroki ucichły w korytarzu.

 
Stefan Chwin, Dolina radości