Przeniesienie

Archiwum bloga znajduje się pod adresem: http://dzialkrytyczny.blog.onet.pl/

niedziela, 17 czerwca 2012

Świadomość – tragedia – szczęście

Albert Camus w Micie Syzyfa robi porównanie między współczesnym robotnikiem a Syzyfem. Jego praca jest bezsensowna i beznadziejna. Czy dlatego, że poświęca się czemuś, co nie ma znaczenia? Że jest trybkiem w maszynie, której działania nie rozumie, poddanej prawom ekonomii, polityki, walki o kapitał i władzę? Że jest wykorzystywany, że jego los zależy od silniejszych od niego, bezwzględnych, że nic w ich oczach i planach nie znaczy? Że oddaje swoje życie i swoje siły czemuś, w czym nie ma żadnej trwałości? Jeśli tak, jeśli wszystkie te odpowiedzi są prawdziwe, a muszą być albo wszystkie prawdziwe, albo wszystkie fałszywe, wówczas należy stwierdzić, że życie każdego z nas i że praca każdego z nas jest bez sensu, jest pracą Syzyfa. Nie ważne czym się zajmujemy, nie ważne czy afirmujemy czy też kontestujemy rzeczywistość. Wszystkie postawy, razem i z osobna, są bez sensu, bez celu.
Zresztą – i Camus też to pośrednio mówi – życie pozbawione jest sensu, jest beznadziejne, bo istnieje śmierć. Ale wystarczy stanąć, jak to robi Syzyf, wystarczy przerwać swoją pracę, wystarczy szczypta świadomości – świadomości, że życie jest bez sensu – a wówczas odnajdziemy prawdziwe pocieszenie. Prawdziwe szczęście. Nie to, które zwykło wiązać się ze spełnieniem, z nadziejami i budowaniem, ale to, które wyrasta ze świadomości całkowitego braku możliwości spełnienia – wszak istnieje śmierć, która przerywa życie i niezależnie, czym ono jest, śmierć czyni z niego jego przeciwieństwo. Prawdziwe szczęście wyrasta ze świadomości niemożliwości szczęścia.
Tragedia, pisze Camus, wiąże się ze świadomością. Niekoniecznie mogę się z tym zgodzić. To nieświadomość jest tragedią, tragedią przez długi czas nieuświadomioną, tragedią zawieszoną w swej realizacji. Mogę przystać na twierdzenie Camusa, tylko pod warunkiem zamiany pojęć, by powiedzieć: życie pozbawione świadomości jest zwiastunem tragedii Piekła. Tragedia świadomości jest stanem druzgoczącym, ale jednocześnie jest stanem pełnej samokontroli – przynajmniej takie możliwości stają wówczas przed człowiekiem świadomym. Bo czymże innym jest stanie wobec tragicznej prawdy o swej kondycji, jak nie myśleniem o śmierci? A myślenie o śmierci jest zawsze myśleniem o samobójstwie. Tak jak robotnik jest marionetką w swojej pracy, tak my jesteśmy niewolnikami życia i wynikającej z niego śmierci. Całkowita zależność wynika z nieświadomości, kiedy ona nastąpi, kiedy ostatecznie potwierdzi się bezsens życia. Świadomość jest jak przywoływanie śmierci, planowanie jej. Jak myślenie o samobójstwie, ale jednak jest tylko myśleniem, a nie jego popełnieniem. O tym być mowy nie może. Dokładnie zresztą tak, jak chce tego Camus. Bo tylko stanie twarzą w twarz ze śmiercią jest życiem. Osiągnięcie szczęścia w takim wypadku zależne jest tylko i wyłącznie od umiejętności stawania jej czoła – stania, pozostawania, trwania... w spokoju. Ze swego rodzaju uśmiechem na twarzy. Tak. Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym.

czwartek, 7 czerwca 2012

Odkrywanie ciszy

Brandstaetter pisze w Kronice Assyżu o tym, że Asyż jest najcichszym miejscem świata. W Asyżu był w 1946. Pomyślałem, że gdyby przyjechał tam kilkanaście lat później, już by tak nie mówił. I rzeczywiście. W Krajobrazach włoskich, będących zbiorkiem poetyckim, umieścił tekst pt. W poszukiwaniu straconej ciszy. Zauważa w nim, że ciszy w Asyżu już nie ma. Nie może jej być, jest zalana przez turystów i przez środki komunikacji.
Nie może być inaczej. To oczywiste. Ciszę można odkryć tylko na swój rachunek. Jeśli ogłosisz, że oto odkryłeś najcichsze miejsce na Ziemi, możesz być pewien, że za chwilę będzie głośniejsze niż wiele innych. Ludzie nie chcą szukać, chcą, żeby im ktoś coś dał za darmo, bez wysiłku. Jeśli usłyszą, że tam i tam jest mało turystów, wszyscy tam pędzą, chyba że to miejsce odcięte zupełnie od cywilizacji i na taki wypad stać (nie tylko oczywiście finansowo) tylko nielicznych. Miejsc ciszy trzeba szukać samemu.
Jesteśmy karmieni przeżutym pokarmem. Dlaczego nam to odpowiada? Czy tak jest łatwiej? Wszyscy chcą zobaczyć Rzym, Florencję, Wenecję czy Barcelonę. Pewnie, najchętniej wybrałbym się do Wenecji. Tam można zgubić tłum. Jak w Rodos z potężną starówką z budowlami joannitów. Problem w tym, że wszyscy poruszają się głównymi arteriami. Wystarczy zrobić pięćdziesiąt (dosłownie) kroków w bok i nagle znajdujemy się w innym świecie. Ludzie siedzący na progu domów podnoszą lekko zdziwieni głowy, mówią nam „dzień dobry”, przerywają codzienne czynności, odprowadzają nas wzrokiem, jakbyśmy to my byli tutaj atrakcją, a nie starówka Rodos. Zwiedzając ją późnym wieczorem, z mapą w ręku, nagle wychodziliśmy na zupełnie ciemne i ciche place. Jakby tu nikt nie mieszkał. Może rzeczywiście tak jest. Domy wydają się puste. Słychać szum głównym ulic, głośniejsze rozmowy pobrzmiewające w labiryntach ulic, niesione meandrami echa, ale place są idealnie ciemne, ani jednej lampy. Ulice puste i ciemne. Tylko gwiazdy przyświecają naszej drodze.
Gdy wybieraliśmy się do Chorwacji koleżanka namawiała mnie, bym zobaczył Split czy Dubrownik. Kategorycznie odmawiałem. Bałem się właśnie turystów. Ale już na miejscu dałem się namówić żonie na Zadar. Przebiegliśmy tylko starówkę tam i z powrotem i natychmiast, dosłownie po godzinie, byliśmy w samochodzie. Nie było czego tu szukać. Tłum, tłum i tłum. Hałas. Jak w takich warunkach można cokolwiek zobaczyć? Czymkolwiek się delektować?
Brandstaetter pisze, że niebo jest częścią Asyżu. I wiem, o co mu chodzi. Tak jak ludzie wrastają w miasto, tak samo miasto wrasta w krajobraz. Ale można – i to oba wspomniane fenomeny – zobaczyć to tylko wtedy, gdy jest cicho. Z Chorwacji najlepiej zapamiętałem Nin i jego skromną staróweczkę na wyspie (pewnie nie bez powodu znajduje się tam najmniejsza katedra świata). Pusto i cicho. To, co czujesz, spacerując w takim miejscu, to klimat tego miejsca. Nic więcej. Ono samo. Objawia się tobie, staje otworem. Przytula cię do siebie. Grzeje. Jest jak serdeczna dłoń. To patetyczne i przesłodzone określenia, ale dokładnie tak jest. Zrozumie to tylko ten, kto dozna czegoś podobnego. A można tego doznać tylko w odpowiednich okolicznościach i przy odpowiednim nastawieniu.
Jesteś na Mazurach. Nie masz co robić. Jedziesz więc do Stańczyków. Na najwyższy wiadukt w Polsce. Pewnie wielu słyszało. Właśnie. Wielu. A kilka kilometrów dalej jest miejscowość Kiepojcie. Prawie takie same wiadukty. Co prawda w dużo gorszym stanie, ale zupełnie nikogo.
Późne niedzielne popołudnie w barze przy rynku w Olecku. Spokój. Dwie osoby. Kelner i klient. Siedzą przy jednym stoliku. Rozmawiają. Znają się od lat. Co kilka minut ktoś wchodzi. Tylko miejscowi. Wszyscy się znają. Podają sobie ręce. W końcu wchodzi para turystów. Kelner mówi, żeby usiedli, że zaraz do nich podejdzie. Wychodzą. Nie mają czasu. A ja siedzę w kącie i odnotowuję każde wejście i wyjście. Przyglądam się ludziom. Jest leniwie i spokojnie. Czas płynie utartym rytmem. To jest cisza i spokój. Może nie ma tu piękna, ale nie można mieć wszystkiego. Zresztą piękno jako promieniowanie prawdy przez martwe rzeczy jest wszędzie. Dostrzec można ją w każdym miejscu. Owszem, chodzi również o estetykę, wiadomo orzeł robi większe wrażenie niż wróbel. Tak czy inaczej, ciszę trzeba odkrywać. Nie można jej dostać i nie da się jej odzyskać.
Świat i krajobraz. Miasto dopełnia się krajobrazem. Jeśli chcesz poznać miasto, musisz zobaczyć je we własnym sosie, w łączności z jego własnym krajobrazem. Nie można odzierać go z niego hałasem, niepokojem, bieganiną, niecierpliwością, pośpiechem. A to wnoszą z sobą ludzie. Tak zwani turyści. Odzierają miasto z jego klimatu i krajobrazu. Szukać należy tylko pustki, pojedynczych osób, najlepiej miejscowych, którzy nie odstają od miejsca, przyrośli do niego. Tylko w pustce można znaleźć to, co nas wypełnia.

niedziela, 3 czerwca 2012

Nadprzyrodzone

Moc, jaką oddziaływają pewne figury, moc nadawania boskich cech przestrzeni, nigdzie chyba nie przemawia z taką siłą jak w Gizie, gdzie parę najstarszych posągów pokusiło się o bezmiar. Wystarczy na nie popatrzeć z niewłaściwej strony, aby stały się nieczytelne, aby sfinksa uznać jedynie za gigantyczną podstawkę na noże; fotografia nie przekazuje ich siły wyrazu, bo trudno jest fotografować w porze, kiedy nabierają pełni znaczenia. Idąc od strony wsi, a nie od strony drogi, widzi się zapadającą za nimi noc, wtedy ruiny Prywatnej Świątyni piętrzą na pierwszym planie czarne już, poszarpane zarysy swojego chaosu; mury zbudowane przez ludzi zlewają się z odwiecznymi blokami w sypkim migotaniu resztek słońca. Nie widać ogromnych łap sfinksa. W górze, zawieszona nad rozpadlinami Tebaidy, wyłania się głowa bez korpusu, szyję zastępuje skalny masyw; ta głowa sama jest skałą, której człowiek pierwszej cywilizacji z wzniosłą pychą narzucił swój obraz. Zniszczenie, niwelując niemal jego kształty, nadaje im wygląd diabelskich kamieni i świętych gór; głowę otaczają jakby skrzydła barbarzyńskiego hełmu, wielką zatartą twarz jeszcze bardziej zaciera nadchodząca noc. Jego władcza ruina staje się hieroglificznym konturem, trapezoidalnym znakiem na przejrzystym jeszcze niebie. W cieniu wielkiej piramidy desenie ostatnich promieni zamazują kontury sfinksa, teraz jeszcze większego. W dali druga piramida zamyka perspektywę i czyni kolosalną pośmiertną maskę strażnikiem sideł rozciągniętych przeciwko falom pustyni i przeciw ciemnościom. Jest to godzina, kiedy najstarsze z opanowanych form słuchają znowu jedwabistego szeptu, jakim pustynia odpowiada na odwieczny czołobitny pokłon Wschodu; godzina, kiedy ożywiają one miejsce, gdzie przemawiali bogowie, wypędzają nieforemny bezmiar i organizują konstelacje, które zdają się wyłaniać z nocy tylko po to, aby wokół nich grawitować.
*
Kiedy porównamy rzymską płaskorzeźbę tak ambitną i zręczną jak Suovetaurilia z fragmentem Fryzu Partenońskiego, do którego ona świadomie nawiązuje, trudno nie dostrzec pomiędzy tymi dwoma dziełami różnicy zasadniczej. Pomimo tego, co dzieło rzymskie, jak sądzi, zawdzięcza sztuce greckiej, pomimo idealizacji, odcięte jest od niej przez rzeczywistość nie zmierzającą do iluzjonizmu. Rzeczywistością nazywamy korelację elementów pozorności, narzuconą człowiekowi. Wszelka sztuka porządkowała pozorność według bogów albo boskości, której służyła. W imię jakich bogów miał ją zakwestionować Rzym? Po raz pierwszy wielka sztuka uznaje porządek pozorności za porządek świata; po raz pierwszy pozorność stała się realnością.
Andre Malraux