Mam spory problem z filmem Theodorosa Angelopoulosa „Pejzaż we mgle” z 1988 roku. Z jednej strony mnóstwo zalet. Przede wszystkim to genialne i fascynujące sekwencje obrazów:
- początkowe opowiadanie o stworzeniu świata,
- wynurzająca się z morza ręka,
- panna młoda – koń – płaczące dziecko,
- pojawienie się trupy teatralnej,
- próba przedstawienia na plaży,
- śnieg,
- gwałt.
Mogłyby one spokojnie pełnić rolę samodzielnych miniatur.
Druga zaleta to muzyka, a właściwie motyw muzyczny, który wykorzystywany w kluczowych scenach świetnie punktuje zawarte w nich przesłanie.
Trzecia to gra aktorska, zwłaszcza w niektórych scenach:
- żołnierz z końcówki filmu,
- Alexander w scenie z koniem,
- kierowca ciężarówki w scenie gwałtu.
Z drugiej równie wiele wad:
- nachalna, toporna i oczywista symbolika (ręka; poszukiwanie ojca).
- nic nie wnoszący powolny rytm. Tylko jedna scena, moim zdaniem, się broni: pojawienie się grupy teatralnej. Kołyszące się cienie, rozmyte, zbliżające się powoli, jakby nie do końca obecne przypominają postaci z płócien Watteau – jakby z innego, trochę fantastycznego i sennego świata.
- zgrzyty fabularne. Kompletnie nie wierzę w motywację do podróży dzieci. W imię czego porzucają znany i bezpieczny świat? Sen o ojcu? Gdyby to były nastolatki – jak w greckim Djam Gatlifa – pewnie bym uwierzył. W dodatku ojciec nie jest po prostu ojcem, lecz Bogiem. Bez trudu wierzę Estragonowi i Vladimirowi z Beckettowskiego Czekając na Godota, ale tym dzieciom? Albo motocyklista ni stąd ni zowąd cytujący początek Elegii Duinejskich Rilkego. Nawet teatralna przeszłość go nie broni, przeciwnie. Brzmi to tym bardziej sztucznie i teatralnie.
Bardzo poważnym zgrzytem jest przede wszystkim pierwsza scena opowiadania historii stworzenia. Buduje ona bowiem motywację, która kłóci się – moim zdaniem – z resztą filmu. Oto przez blisko minutę obserwujemy czarny ekran i słyszymy opowiadanie o stworzeniu świata. Zaczyna się oczywiście od ciemności. Potem pojawi się światłość, by po oddzieleniu od ciemności rozpocząć cały proces stworzenia. Rośliny, zwierzęta i wreszcie… I w tym momencie historia zostaje przerwana. W czerń ekranu wdziera się jasna pręga światła prześwitująca pod drzwiami. Jest nieuniknione, by skojarzyła nam się z pierwszym pojawieniem się jasności z historii stworzenia. To matka – znów dzieciom przeszkodziła w dokończeniu opowieści. Matka stoi im na drodze zakończenia procesu stwarzania własnego świata (późniejsze dialogi o tym, że może i ją kochają, lecz ona nic nie rozumie, tylko nas w tym utwierdzą). Przecież to ona w tej scenie wnosi ze sobą nie tylko światłość, ale i pierwiastek ludzki, którego brakuje w opowieści o stworzeniu. Nijak ta scena nie jest w stanie uwiarygodnić w moich oczach decyzji dzieci.
Kompletnie nie przekonuje mnie również taka łatwa i niestety niezauważalna przemiana bohaterki, która tuż po gwałcie zakochuje się w motocykliście. Co tam zakochuje! Ona idzie do jego sypialni!
Owszem film jest wysoce symboliczny i oniryczny, ale tym gorzej dla niego. Filmy Tarkowskiego również są, ale absolutnie się bronią. Film Angelopoulosa niekoniecznie. Uwielbiam drugie dno, ukryte znaczenia, wielowymiarowość i piętrowość dzieł sztuki. Problem w tym, że zanim stworzy się drugą warstwę, najpierw trzeba zadbać o tę pierwszą. O historię i fabułę. Tu mi jej ewidentnie brakuje.
No i największy zgrzyt: scena z kliszą filmową. Są na niej cztery kadry zamglonego krajobrazu. Widząc ją, nie miałem wątpliwości, że to klisza z filmu, który właśnie oglądam. Że film skończy się sceną zamglonego krajobrazu, z którego wyłoni się drzewo… Byłem tego pewien i już wtedy poczułem rozczarowanie. Drzewo z ostatniej sceny Podwójnego życia Weroniki Kieślowskiego zadaje multum pytań, drzewo Angelopoulosa zniechęca do wszystkiego. Motocyklista w scenie z kliszą pytał Alexanadra: „Widzisz coś na tej kliszy? Ja widzę drzewo”. Reżyser tym ujęciem pyta: „Widzisz coś w moim filmie? Ma drugie dno.” A ja rozczarowany odpowiadam: „Tak, tak, wiem. Dorosłość, wrażliwość, duchowość i poszukiwanie Boga. Ble, ble, ble… Widzę, po co ta łopatologia?”
W tym miejscu to już nie film, to jakaś rozprawka w obrazach.
I nie mam o czym myśleć po tym filmie. Warto było dla kilku scen, które na zawsze zapamiętam, ale które niczego w mój świat nie wnoszą. No, może poza jedną. Scenę z ręką wynurzającą się z morza nakręciłbym zupełnie inaczej. Bardziej realistycznie. Najpierw pogrążony w myślach Orestes, potem nagły powiew wiatru (helikopter już jest, bohater jest tak zamyślony, że go nie zauważył), reakcja młodzieńca, ujęcia samoistnie wynurzającej się ręki, zwiększające się zdziwienie bohatera, zorientowanie się w sytuacji (dzięki pojawieniu się dzieci), a później już tylko szarpane wiatrem postacie.
Zostaje tylko magia poszczególnych ujęć. W natłoku bzdetów współczesnego kina (tu ani obrazów, ani przesłania), wystarczy i to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz